Co to tak naprawdę znaczy, że należy „kochać siebie”?
Uczeni jesteśmy od dziecka, że egoizm to nie jest ładna cecha i warto troszczyć się o innych. Chwalebne przykłady są zwykle związane z czyimś poświęceniem, altruistyczną postawą; wielcy bohaterowie najczęściej robili coś dla narodu, potrzebujących, słabszych, niewinnych, a nie wyłącznie dla siebie. Że lepiej jest dawać niż brać, bo to pierwsze przynosi więcej satysfakcji.
Jednocześnie wybrzmiewa zachęta, by osiągać sukcesy, przekraczać kolejne granice, nie spoczywać na laurach, być kimś. Szybciej, wyżej, mocniej. Wszystko to wymaga ogromu pracy i w końcu nadchodzi moment, że już nie ma siły, dopada zniechęcenie, bo mimo włożonego wysiłku upragniona nagroda wcale nie nadchodzi. Wtedy słychać: musisz zadbać o siebie, musisz się pokochać. Ale tak konkretnie to co się za tym kryje?
Nieudany związek ze samym sobą
Miłość do własnej osoby jest zaskakująco trudna. Niby ludzie są samolubni, niby myślą głównie o sobie i wykorzystują innych, to jednak wcale nie znaczy, że naprawdę siebie kochają. Bo ktoś w zgodzie ze samym sobą rzadko doświadcza frustracji, stać go na uprzejmość, życzliwość, empatię – nie postrzega otoczenia wyłącznie jak wrogów, bo świadomy jest własnej wartości.
Miłość do samego siebie w pewnym sensie uodparnia na zło tego świata. Oczywiście nie w takim sensie, że nic złego nigdy mu się nie stanie, ale właśnie dzięki temu, że potrafi stawiać granice, szanuje siebie, ma określone wymagania staje się mniej podatny na manipulacje i szybciej może wychwycić potencjalne zagrożenie – nie bez przyczyny ofiarami toksycznych ludzi są zwykle jednostki o niskiej samoocenie, przekonane, że nic nie znaczą i zasłużyły na doznaną krzywdę.
Kochający siebie są pogodni, bardziej wrażliwi i łagodni, jednak gdy trzeba pozostają stanowczy i dążą do tego, by się odciąć od negatywnych osób bądź zjawisk. Chcą się rozwijać, ale nie odczuwają panicznego strachu przed porażką – wiedzą, że to nieunikniona część rozwoju. Nie boją się czegoś nie wiedzieć, nie boją się przyznać do błędu. I przede wszystkim nie porównują się na każdym kroku do innych – mogą mieć kogoś za wzór, inspirację, autorytet, mogą nawet poczuć lekką zazdrość, ale to nie sprawi, że przestaną siebie akceptować.
Samobiczowanie zamiast motywacji
Akceptacja to kluczowe słowo. Kochać siebie nie znaczy nie widzieć w sobie żadnych wad. Jest dokładnie na odwrót – o tych wadach doskonale wiadomo, one po prostu są częścią osobowości. Jasne, warto nad nimi pracować, ale żaden człowiek nigdy nie będzie w stu procentach doskonały. A to właśnie jest problem osób, które siebie nie lubią – czepiają się kurczowo własnych niedociągnięć, na ich podstawie definiują samoocenę, nienawidzą się za to, nie potrafią spojrzeć na siebie przychylniejszym, czulszym okiem.
Przez to są surowi także dla otoczenia, nierzadko odreagowując niepowodzenia na przypadkowych ofiarach. Złości ich, że czegoś nie wiedzą, dlatego ze złośliwą satysfakcją wytykają błędy u innych, także bliskich, bo to na chwilę poprawia samopoczucie. Widząc ludzi sukcesu, wpadają w dołek, czują się bezwartościowi, ale jakoś nie mogą się przemóc by to zmienić – wolą dogryźć lub wręcz zmieszać z błotem. Brak delikatności dla siebie skutkuje
wrednym podejściem do wszystkich wokół, co raczej nie sprzyja budowaniu więzi, i tak się to kręci.
Bez miłości do siebie dużo łatwiej o destrukcyjne zachowania jak nadużywanie alkoholu czy wchodzenie w nieodpowiednie związki. Ciężej zwlec się z kanapy, za to bardzo łatwo sobie nawrzucać i powyzywać się w myślach. Trudno jest nawet sobie jakoś dogodzić, bo coraz mniej rzeczy sprawia przyjemność, a po chwili radości uderzają wyrzuty sumienia o marnowanie czasu i słabość charakteru. A jak nie marazm i lenistwo, to wpada się w chorobliwy perfekcjonizm. W ogóle nie dostrzega się prawdziwych potrzeb, a „kochanie
siebie” sprowadza się do powierzchownych rzeczy typu kąpiel z bąbelkami, co oczywiście również jest ważne, jednak poza dbaniem o ciało warto przede wszystkim ogarnąć własne emocje.
Będę robić, co zechcę
W miłowaniu siebie z grubsza chodzi o to, żeby się uszczęśliwić. Problem w tym, że wiele osób niewłaściwie do tego podchodzi. Jak już stwierdzą, że należy o siebie zadbać, to automatycznie wykluczają z owej dbałości resztę ludzi, jak gdyby to tylko z ich powodu życie ciągle toczyło się pod górkę. I tak z jednej skrajności wpada się w drugą.
Zamiast miłości do siebie rozwija się skrajny egoizm i brak empatii. Często własne spełnienie postrzega się w kategoriach „albo-albo”, czyli jeśli zrobię coś dla kogoś, to na pewnowłasnym kosztem i znowu dostanę po tyłku, dlatego od teraz biorę pod uwagę wyłącznie własny interes. I nieważne, że komuś będzie przykro. Nie próbuje się siebie zrozumieć i naprawić, a jedynie się sobie pobłaża, również w ten niezdrowy sposób – co widać dość
szybko, gdy po początkowej euforii wraca stare, dobrze znane uczucie porażki.
Wszystko dlatego, że przyświecają błędne motywacje. Masa ludzi wychodzi bowiem z założenia, że skoro postanowili wreszcie zatroszczyć się o siebie, to nic nie muszą. Zupełnie nic. I uwagi pozostałych spływają po nich jak po kaczce. To właśnie ich popycha – że nikt im nie będzie mówił, co mają robić. I o ile to dobrze, jak ktoś się sprzeciwia spełnianiu cudzych ambicji wbrew sobie, tak bynajmniej nie chodzi o to, by zrezygnować z jakichkolwiek standardów. Za miłość do siebie mylnie się bierze pusty bunt, za którym nie stoi nic poza chęcią wystawienia środkowego palca. A to trochę za mało, by naprawdę dobrze poczuć się we własnej skórze.
No to w końcu mam być na pierwszym miejscu czy nie?
Prawidłowo w miejsce „robię, co zechcę” powinno być raczej „robię, co lubię”. Niby to samo, ale niezupełnie – to pierwsze zbyt często zakłada brak poszanowania dla cudzych granic albo dosłownie spełnianie się czyimś kosztem. W robieniu tego, co się lubi, musi być miejsce na współpracę, czy to z bliskimi, czy z obcymi, którzy też mają swoje prawa.
Ludzie często tak bardzo zachłystują się odzyskaną wolnością, że jakakolwiek prośba skierowana w ich stronę odebrana zostanie jako atak. Widać to w wielu związkach – partner ma uszanować moje potrzeby, ma spełniać określone warunki, lecz absolutnie niczego nie może oczekiwać ode mnie, bo to wtargnięcie na cudzy teren i zawłaszczanie czyjegoś „ja”.
Słowem, wymagania idą tylko w jedną stronę, a wzajemność podchodzi pod zniewolenie. A prawdziwe kochanie siebie nie ma nic wspólnego z narcyzmem i egocentryzmem. Jak najbardziej można kochać siebie i zdobyć się na poświęcenie dla drugiej osoby, można coś zrobić bezinteresownie, można czyjąś zachciankę przedłożyć nad swoją. Stawiając siebie na pierwszym miejscu, nie rezygnuje się bowiem z ludzkich odruchów – umie się po prostu znaleźć odpowiedni balans pomiędzy braniem a przyjmowaniem. I właśnie gdy ktoś siebie
kocha, to dobrze czuje, gdy druga strona brzydko kombinuje. I umie powiedzieć „nie”. A co jeszcze ważniejsze – umie w tym „nie” pozostać konsekwentnym.
Miłość, a nie samouwielbienie
Im dłużej trwa stan pogardzania sobą, tym trudniejsze będzie wychodzenie z tego stanu. Do tego bez dobrych wzorców szybko można wpaść w pułapkę samouwielbienia, bo tak długo się afirmuje „jestem najlepsza”, że faktycznie zaczyna się w to wierzyć. I ta wiara jeszcze nie byłaby jakimś wielkim problemem, gdyby nie fakt, że w ślad za nią nie idą żadne czyny. Plus, co gorsza, zaczyna się gardzić otoczeniem, które nie dorosło do naszej świetności, a kiedy zwracają uwagę, to ich tylko się wyśmiewa, że zazdroszczą.
To jest jedno z najpoważniejszych wyzwań, polubić i pokochać siebie, ale bez poczucia wyższości w stosunku do maluczkich. Na szczęście kiedy faktycznie się ta sztuka uda, to takie postawy raczej się nie pojawiają – mając dobre, a nie przesadzone mniemanie o sobie, w stosunku do innych nawet nie chce się przejawiać negatywnych emocji. Można za to trzeźwo i uczciwie dokonać oceny siebie oraz otoczenia, bo miłość własna zawsze idzie w parze z odpowiedzialnością – to przyjemny stan, ale też dość wymagający. Jak wszystko, w co trzeba włożyć trochę wysiłku.
Zostaw komentarz