Czy milcząc, naprawdę chronimy swoich bliskich?
Swoich bliskich chcemy chronić przed złem. To normalny odruch, zresztą jak najbardziej godny pochwały, świadczy bowiem o naszym człowieczeństwie, że nie jesteśmy samolubami i wyższe uczucia nie są nam obce. A cierpienie ukochanej osoby bywa gorsze od własnego. Jej przerażenie, łzy potrafią być nie do zniesienia.
Więc czasem ukrywa się sprawy, które mogłyby negatywne emocje wywołać. Chowa głęboko, a nawet kłamie, kiedy będący pod ochroną nabiera podejrzeń. Często intencje są dobre, ale czy da się utrzymać kogoś z dala od wszystkich nieszczęść? To naprawdę jest skuteczna ochrona, czy może raczej niedźwiedzia przysługa?
Bo świat jest taki podły
Jest taka naturalna potrzeba, by ustrzec dzieci przed strasznym światem. Bo świat naprawdę bywa przerażająco zły, a ono, to małe, niewinne dzieciątko jeszcze zdąży się o tym przekonać, na razie niech pozostanie czyste, niezepsute, wolne od ponurych myśli. Nie da się jednak w nieskończoność udawać, że świat poza domem jest piękną krainą wiecznej szczęśliwości. Kiedyś trzeba te niewygodne fakty ujawnić.
Oczywiście, nie o wszystkim należy mówić małym dzieciom, bo one nie udźwigną tej prawdy albo w ogóle jej nie zrozumieją. Tyle że milcząc zbyt długo, też można zrujnować dziecięcą psychikę, niekiedy bardziej niż odsłaniając brudy naszego świata. Ale nie mówić jest łatwiej niż mówić, bo jak wyjaśnić przygnębiające zjawiska, jak odpowiedzieć na kłopotliwe pytania, jak wytłumaczyć, że dobro nie zawsze zwycięża, a w życiu zdarza się, z różnych powodów, postąpić mało szlachetnie?
I tu wkracza nadopiekuńczość. Rodzic myśli za dziecko, zdejmuje z niego wszelką odpowiedzialność i robi wszystko, by nie narazić malucha na jakąkolwiek przykrość. A kiedy do niej dojdzie, bo to przecież nieuniknione, sam rozwiązuje za niego problemy. Dziecko jest świadkiem niemiłej sytuacji, wypadku, jakiegoś dramatu? Żadnych wyjaśnień, co najwyżej próba zagadania bezpieczniejszym tematem.
Co mam teraz robić?
Czy to ochrona? No raczej średnio. Im dziecko starsze, tym trudniej utrzymać je w błogiej niewiedzy, zwłaszcza dziś, w dobie internetu, a obce źródła najczęściej uświadamiają dosadniej niż zrobiłby to własny rodzic. Poza tym, w pewnym momencie trzeba wyfrunąć w domu, co dla dziecka wychowanego w nadopiekuńczej atmosferze oznacza przeważnie rzucenie na głęboką wodę bez żadnej asekuracji. Młody człowiek, który dotychczas nie musiał się mierzyć z paskudną prawdą, nagle dostaje tą prawdą po twarzy i jest w szoku. A co gorsza nie wie, jak zareagować. Bo niby skąd?
Chowane pod kloszem dzieci zwykle są bardzo wrażliwe i podatne na ataki. Nie rozumieją, dlaczego inni łamią zasady. Często odczuwają niepokój, zdarzają się im epizody depresyjne, są zbyt przytłoczone rzeczywistością. Nie mają wprawy w pokonywaniu trudności, a przyspieszony kurs brania na klatę daje efekty gorsze niż systematyczne wdrażanie się w realia otaczającego świata.
Pozbawieni już opieki rodziców, młodzi ludzie nierzadko uchodzą za mięczaków, których na łopatki powali byle pierdoła. I często, wyrwawszy się z przytulnego gniazdka, podejmują bardzo ryzykowne zachowania, raz – żeby posmakować prawdziwego życia, dwa – żeby zaimponować innym. Co kończy się różnie.
Nie powiem, znaczy problemu nie ma
Milczenie o trudnych sprawach dotyczy nie tylko dzieci. Bardzo często ten schemat spotyka się też wśród dorosłych, w związkach oraz rodzinach. Mam raka? Nie powiem mężowi, nie powiem dzieciom, po co mają wiedzieć, że umieram? W niczym mi nie pomogą, będą się tylko niepotrzebnie stresować, a tak zachowają uśmiech, spokój ducha, spędzimy czas, który pozostał, bez płaczliwej atmosfery.
To niewątpliwie z miłości, ale też pokazuje, że chyba nie do końca się ufa bliskim osobom, które najwyraźniej są zbyt niedojrzałe, by wtajemniczyć je w poważne sprawy. Jak gdyby się im mówiło: nie okażesz mi żadnego wsparcia, będziesz jedynie dodatkowym ciężarem. I tak właśnie chronione osoby często reagują, są dotknięte, gdy prawda wychodzi na jaw – czyż nie jesteśmy razem po to, by nie męczyć się w pojedynkę z życiowymi wyzwaniami?
Druga rzecz to to, że tragedia jest często nieunikniona. Jeśli to śmiertelna choroba, to chory w końcu umrze i to dopiero będzie szok dla bliskich. Jakim cudem do tego doszło? Jak mogliśmy się nie zorientować? I nie dość, że przeżywa się dramat związany ze stratą, to jeszcze dochodzą wyrzuty sumienia, że nie dostrzegło się w porę symptomów zwiastujących najgorsze.
Jest coraz gorzej
Ukrywanie trudnej prawdy przed bliską osobą może i chroni czyjeś dobre samopoczucie, ale nierzadko prowadzi do jeszcze poważniejszych problemów. Bo kiedy nie mówi się partnerowi na przykład o problemach finansowych, to pozostaje walczyć z nimi w pojedynkę, i do tego jeszcze udawać przed drugą stroną, że jest ok, co bardzo wyczerpuje psychicznie.
Gdyby powiedziało się o kłopotach od razu, pewnie we dwójkę udałoby się temu znacznie szybciej zaradzić. A tak, ciężar okazuje się za duży, problemy się pogłębiają, i cała historia zakończyć się może prawdziwym dramatem: bankructwem, załamaniem nerwowym, wpadnięciem w nałóg, samobójstwem. Cokolwiek, co zostawia się tylko dla siebie, potrafi przygnieść tak bardzo, że problemy się kumulują, i koniec końców przegrywają wszyscy, również ci, których chowało się pod parasolem.
Wiele rodzinnych sekretów obarczonych jest silną traumą, ale głównie dlatego, że sprawę zamiata się cicho pod dywan, ukrywając szczegóły przed co wrażliwszymi członkami rodu. Mroczna tajemnica przewija się gdzieś w półsłówkach, zagęszcza atmosferę, i nie jest jasne, czemu nie wolno przy rodzinnym stole poruszać pewnych tematów, co właśnie odbiera poczucie bezpieczeństwa, bo wyobraźnia podpowiada zwykle dużo gorsze obrazy.
A już najgorzej jest, gdy w ramach ochrony nie zdradza się komuś ważnych, drastycznych epizodów z jego przeszłości, jak to, że jest się dzieckiem z gwałtu albo że tato nie zginął w wypadku, lecz wjechał w drzewo celowo. Bo i po co ta wiedza? Coś zmieni na lepsze? Czasami udaje się to ukryć przez całe życie, ale czasami prawda wychodzi w mało ciekawych okolicznościach, od nieżyczliwych obcych, co dla chronionej osoby jest ciosem – dowiedziała się czegoś strasznego o sobie i zobaczyła, że własna rodzina kłamała latami w żywe oczy, mając ją najwidoczniej za przewrażliwioną idiotkę, niezdolną uporać się z faktami.
Przy mnie nic złego cię nie spotka
To nic dobrego, odcinać bliskich od brutalnego otoczenia, bo co kiedy opiekuńczy partner zachoruje, odejdzie, umrze? Otoczona nadmierną troską osoba zostanie z dnia na dzień sama, zupełnie bezradna. I tak się składa, że czasem to celowe, świadome zagranie.
Kobieta może bać się samotności i tworzy tak ciepły, tak przytulny zakątek, że partner na pewno nie zechce go opuścić, gdyż tutaj jest mu zwyczajnie za dobrze. Milczy o każdej nieprzyjemnej sprawie, ukrywa domowe problemy, załatwia trudne sprawy za plecami męża. Wszystko bierze na siebie, dla niego ma wyłącznie uśmiech. Tak żeby on nie musiał radzić sobie sam. A jeszcze lepiej – żeby nie umiał.
Są i tacy mężczyźni. Troskliwi, ale tak naprawdę toksycznie dominujący. Chcą posiadać nad partnerką kontrolę, dlatego roztaczają nad nią opiekę, bo ona wrażliwa i delikatna. Taką postawą kobieta wbijana jest w rolę nieporadnej niewiasty, którą koniecznie musi się zająć dzielny rycerz, zaradny i silny. Nie chodzi tu o nic innego, jak o uzależnienie kobiety od mężczyzny, bo tylko przy nim będzie bezpieczna. I często to działa, ponieważ pozbawiona trudnych doświadczeń kobieta nie zdąży się zahartować, więc kiedy stanie w obliczu katastrofy, będzie jej bardzo ciężko stanąć na nogi bez niczyjej pomocy.
Źle rozumiana troska
Nie ma znaczenia, czy ukrywanie niefajnych rzeczy podyktowane jest szczerą troską, czy też komuś przyświecał brzydki cel. Efekt jest taki, że ochrona nie działa. Kiedy przemilcza się problem po raz kolejny, to niekoniecznie jest tak, że druga osoba nie wie zupełnie o niczym – często się czegoś domyśla albo temat wychodzi po czasie, co utwierdza w przekonaniu, że jest się bezużytecznym balastem. Kimś, kto zawsze musi mieć stróża przy swoim boku.
To skłania do wchodzenia w niezbyt zdrowe związki i nawet nie chodzi o to, że ktoś jest bardziej uległy – ten ktoś po prostu nie czuje się na siłach żyć samodzielnie i musi odgrywać bezradną ofiarę aby utrzymać partnera przy sobie. Widząc, że jest ciągle odsuwany od spraw „dla dorosłych”, wątpi w siebie, wstydzi się tej bezradności i jest przekonany, że na miłość musi zasłużyć ślepym posłuszeństwem.
W tym poczuciu utwierdzają kolejne doświadczenia – po zetknięciu z czymś strasznym nieprzyzwyczajony do złego człowiek zwykle wpada w panikę, strasznie coś przeżywa, załamuje się, nie radzi sobie z rozwiązywaniem problemów. Wtedy pojawia się troskliwy partner albo rodzic, który sprząta bałagan i przy okazji sam też widzi, jak ważne jest, by nie dopuszczać biednej sierotki w pobliże dramatycznych wydarzeń.
To żadne partnerstwo
Warto zadać sobie pytanie, dlaczego tak bardzo nie chce się przekazać bliskiej osobie niemiłej wiadomości. To tylko miłość, bo serce pęka, gdy widzi się u kogoś bliskiego wzrok pełen cierpienia? A może to także wygoda i brak zaufania do drugiej osoby? Nie powiem, bo jak powiem, to sprowokuje do trudnej rozmowy, dlatego prościej z góry założyć, że partner jest za wrażliwy i trzeba go za wszelką cenę chronić.
A może nie wierzy się w czyjąś mądrość i odpowiedzialność? Może wcale nie chce się wiedzieć, czego ktoś się tak boi, czemu tak reaguje, czy ma traumatyczne wspomnienia? Może ktoś faktycznie dał w przeszłości powód, żeby go teraz nie wtajemniczać? To też wiele mówi o wzajemnych relacjach.
Nadopiekuńczość nie buduje zdrowych więzi, ponieważ tak naprawdę o chronionej osobie ma się często nie najlepsze mniemanie – że przewrażliwiona, że zostawiona sama sobie pewnie zginie, że histeryczka, że słaba, że i tak w niczym nie pomoże. Nie wpływa to dobrze na samoocenę osoby schowanej pod kloszem, bo pewność siebie buduje między innymi to, jak udało się samodzielnie pokonać przeciwności losu. I do tego naraża się ją na poważniejsze konsekwencje niewypowiedzianych w porę katastrof – to, co w zamierzeniu miało ochronić, przyniosło jeszcze więcej bólu.
Zostaw komentarz