Główne menu

Czy naprawdę „nic nie musisz”?

Twoje życie, twoje zasady. Koniec z wiecznym dopasowywaniem się do reszty, ze spełnianiem oczekiwań środowiska, z tłumaczeniem się, dlatego moja droga nie wygląda tak, jak według innych, powinna. Bo to ja decyduję, w którą stronę skręcić, jak wyglądać, co jeść na śniadanie, z kim budować wspólną przyszłość. Nie podoba się? Och, jakże bardzo nie jest mi przykro z tego powodu.

Tak, to wielki plus, że dzisiaj łatwiej wyrwać się spod jarzma publicznych nakazów. One oczywiście całkowicie nie zniknęły, ale obok życia według określonych wartości jest też opcja bycia niezależną jednostką. I coraz głośniej mówi się o tym, jak głupie jest to narzucanie co wolno, co należy, co koniecznie trzeba. Niech każdy decyduje za siebie, ok? Ale czy to rzeczywiście zawsze nam służy? Co jeśli wszyscy nagle zaczną mówić, że niczego nie muszą?

nic nie musisz

Mam w nosie cudze oczekiwania

Ludzie uwielbiają wtrącać się w czyjeś życie. Dla niektórych to wręcz podstawowe hobby. Pouczać, z niesmakiem odwracać głowę, dziwić się „jak tak można?!”. Ano można, dopóki moje postępowanie nikomu krzywdy nie czyni. Granica wydaje się bardzo czytelna, ale w życiu mało co jest czarno-białe. Nie musisz, to prawda, ale może jednak powinnaś? Nie tyle w imię dziwnych zasad, ile z poczucia przyzwoitości. Choć znowu – czym jest przyzwoitość? Tutaj przecież też co człowiek, to autorska definicja rzeczy, które robić wypada albo absolutnie nie uchodzi.

Czy jeśli porzucę świetnie zapowiadającą się karierę, bo lepiej, żeby dziecko widziało mamę dłużej niż tylko pięć minut rano, to czy dałam się pokonać przez krwiożerczy patriarchat, czy może sama w głębi serca uznałam, że tak jest po prostu słusznie? Czy rzeczywiście była to samodzielna, przemyślana decyzja, a może tak mam w głowie zakodowane pewne powinności, że nawet nie odczuwam już tej społecznej manipulacji?

Tak naprawdę żadna nasza decyzja nie jest oderwana od społecznych nacisków, zwyczajów i tradycji, bo od tych wpływów uciec się po prostu nie da. Dlatego problem z „nic nie muszę” polega często na tym, że zamiast promować asertywność i zdrowy egoizm zachęca się do tego, bo innych ludzi praktycznie w ogóle nie uwzględniać w swoich planach – to znaczy oni sobie mogą być, a proszę bardzo, lecz ich uczucia i poglądy są bez znaczenia. Jeżeli ja coś chcę, to chcę, i tyle. Mam prawo. A wy, kimkolwiek jesteście, nie możecie mnie ograniczać.

Inni mnie nie obchodzą

Dokładnie tak, jesteś panią własnego losu. Robisz co swoje i nikomu nic do tego, jakie podejmujesz życiowe wybory. I wszystko pięknie, lecz zapomina się przy tym dość często, że wybory zawsze mają konsekwencje. Dla nas samych oraz dla otoczenia. Być samotną wyspą, zupełnie niezależną od nikogo – to piekielnie trudne do osiągnięcia, bo ludzie po prostu żyją stadnie.

Fakt, człowiek jest z natury egoistą, myśli głównie o sobie oraz własnych korzyściach, jednak świat jest skonstruowany w ten sposób, że ciężko w nim przetrwać bez wsparcia grupy. Nawet pal sześć uczucia wyższe – zabawa w samotnego wilka jest zbyt kosztowna, zbyt ryzykowna i wcale nie tak bardzo zyskowna. Kiedy jednak wybrzmiewa przekaz, że wszystko możesz i nic nie musisz, bardzo mało uwagi poświęca się temu, jak w praktyce ta postawa wygląda. Większość naiwnie zakłada, że to daje wyłącznie profity, jest przyjemną odmianą po czasach, gdy dawało się z siebie wszystko, a zapłata była mizerna.

Dlatego trudno nie mieć wrażenia, że to czasem idzie ciut za daleko, wszak każdy ma jakichś ludzi wokół siebie: rodziców, znajomych, współpracowników, partnera, sąsiadów. I co teraz, kompletnie ich zignorować, jeśli swoją obecnością wywołują dyskomfort? Nie liczyć się z nikim? Dość radykalna metoda, by uniknąć smutnej roli czyjegoś podnóżka. Jak przy takim podejściu tworzyć normalne, międzyludzkie więzy?

Radźcie sobie sami

Nic w tym złego, kiedy własny interes, własne dobro i potrzeby stawia się na pierwszym miejscu. Lecz jak zawsze, rozbija się o proporcje. Kiedy każdy obowiązek traktuje się jak zamach na osobistą wolność, wszak niczego nie wolno innym narzucać, jak to ma się do życiowej odpowiedzialności?

Dojrzałość polega właśnie na tym, że czasami coś musisz. Zrąbana po robocie matka pewnie marzy tylko o tym, żeby walnąć się do łóżka i choć przez godzinę mieć cały świat w dolnej części pleców. Ale raczej tak nie zrobi, jeśli czeka na nią małe dziecko, które musi zjeść obiad albo właśnie stłukło sobie kolano.

Jak złudne jest poczucie „niemusienia” widać, gdy to obraca się przeciwko nam. Kiedy na przykład twój małżonek uzna, że rodzinne życie strasznie męczy, a on chce się spełniać, ma dość poświęcania się dla rodziny, chyba nawet wcale tego wcześniej nie chciał, ugiął się z miłości, teraz jednak ma dość. Czasu mało, szkoda go marnować na rzeczy, co nie dają satysfakcji. Więc odchodzi, no bo przecież nic nie musi.

Na większą skalę tworzy się w ten sposób społeczność złożoną z samych egocentryków. Ja nic nie muszę, ty nic nie musisz, lecz prędzej czy później nasze ścieżki się gdzieś przetną i dojdzie do konfliktu interesów. Jak je sensownie rozwiązać, gdy nie ma żadnej chęci porozumienia? Kończy się na tym, że każdy próbuje każdego wyrolować.

Ludzie się czasem przydają

I nie w tym rzecz, by znowu zmuszać ludzi, na przykład do tego, by się nigdy nie rozwodzili. Raczej by się zastanowić, czy czasami, w określonych okolicznościach, nie byłoby warto przy podejmowaniu decyzji uwzględnić więcej niż tylko własną przyjemność. Ale jak patrzy się z własnej perspektywy, o altruizm – co zrozumiałe – jest trudniej. Widzi się to bardziej jako niesłuszne poświęcenie, że społeczeństwo zmusiło, okradło ze szczęścia.

Wciąż pragniemy obecności bliskich osób, ale jednocześnie uleganie im jest traktowane jako słabość. Przywiązanie, zależność to frajerstwo, silna osobowość prze do przodu, obcy jest jej ckliwy sentymentalizm. Skoro potrzebujesz pomocy i przedkładasz uczucia ponad ambicje… Człowiek sukcesu radzi sobie sam, jest niezależny. Owszem, zadaje się z ludźmi, ale to musi być „coś za coś”. Nie wdzięczność, uśmiech, chwila szczęścia, a namacalna korzyść.

Obowiązuje po prostu swego rodzaju kult zwycięzcy – współpraca jest dla mięczaków. Ludzie, którzy się stawiają, idą pod prąd, budzą podziw, nawet jeśli ich zachowanie jest głupim buntem dla samego buntu – irytują, ale dla całkiem szerokiej publiczności i tak są godni pochwały, za niepokorność, polityczną niepoprawność, samodzielne myślenie.

Czy jednak da się takich ludzi szczerze polubić? Pracować z nimi? Spędzać czas wolny? Bo choćby nie wiem jak ktoś był wspaniały, nie zrobi wszystkiego sam, nie zaspokoi każdej potrzeby samodzielnie. A za pieniądze da się kupić wiele, ale jednak nie wszystko.

Czyli że jednak trzeba się poświęcać?

Niezupełnie. Trudność polega właśnie na tym, by wyczuć różnicę między przyzwoitością a nakazem dopasowania się do grupy. Często chodzi o podział między bliskich i obcych – mogę poświęcić się dla kogoś ważnego, ale nie widzę powodu by się dać rozstawiać po kątach przypadkowym personom. Jestem coś winna bliskim, ale nie będzie mi meblował życia człowiek, z którym nic mnie nie łączy.

Choć i tutaj bywa różnie, bo problemem bywają nierzadko rodzice, czy ogólnie rodzina, która wymyśliła sobie konkretny styl życia i nie dopuszcza żadnych wyjątków od ustalonych reguł. Poza tym ludzie różnie pojmują obowiązek – ktoś powie, że musisz iść do wojska umierać za ojczyznę, ktoś inny stwierdzi, że ojczyźnie można się przysłużyć uczciwym płaceniem podatków. I o każdej ze stron można wtedy powiedzieć, że cechuje ją egoizm i brak odpowiedzialności.

Spory o wartości to szczególna kategoria, ponieważ do wartości podchodzi się bardzo osobiście, emocjonalnie. Są one czymś, co nie powinno podlegać negocjacjom, to prawdy uniwersalne, dlatego trudno się pogodzić z faktem, że nie wszyscy podzielają ten sam punkt widzenia. Nawet zasada nieszkodzenia tu nie obowiązuje, bo jeśli komuś przeszkadza „nieobyczajność”, to uzna, że czyjś teoretycznie nieszkodliwy styl życia jednak jest szkodliwy, dlatego wolno z nim walczyć wszelkimi sposobami.

Pod tym względem rzeczywiście nie ma się co przejmować wymysłami innych i śmiało można powiedzieć, że to nie wasza sprawa, nie możecie mi niczego narzucać. Nie będę się tłumaczyć z tego, że mam inny pomysł na życie, a wasze urojenia są dokładnie tym – urojeniami.

Nie wolność, a lenistwo

Dążenie do tego, by człowiek mógł żyć w zgodzie z sobą, to całkiem dobry pomysł. Zwłaszcza w czasach, gdy presja na „coś muszę” jest naprawdę ogromna. Jest obecnie coś takiego, co można nazwać „kulturą zajętości” – w dobrym tonie jest nie mieć wolnego czasu, bo jak masz tysiąc zajęć to znak, że się rozwijasz, masz ciekawą osobowość, coś sobą reprezentujesz. Tylko ile z tych rzeczy robi się z przekonania? Czy rzeczywiście są one tak rozwijające? A może właśnie z ich powodu człowiek już w wieku 30 lat czuje się wypalony?

Nie jest źle mieć ambicje, jednak gdy życie zaczyna męczyć, depresja zagląda w oczy, a wieczorami jest się nieprzytomną ze zmęczenia, trudno nie zadać sobie pytania: po co to wszystko? Więc fajnie, gdy z drugiej strony ktoś mówi: a weź to olej.

Ale i tutaj czai się pewna pułapka, ponieważ łatwo z tego zrobić wygodne usprawiedliwienie dla lenistwa. Czym innym jest bowiem poluźnienie rygoru, czym innym totalne odpuszczenie – no skoro nic nie muszę, to naprawdę nic nie muszę. Pół biedy, gdy do innych osób przykłada się taką samą miarę, najczęściej jednak jest tak, że ktoś osiada na laurach, ale od reszty oczekuje spełniania wysokich standardów. Właśnie dlatego, że zbyt mocno wierzy w ideę pełnej wolności pod hasłem „możesz wszystko” – ode mnie się proszę odczepić, ale ja byle kim/czym się nie zadowolę.

Ile można wymagać?

Niezdrowy egoizm tworzy postawy roszczeniowe, widać to na każdym polu, w pracy czy podczas randek. Dobrze, że ludzie się cenią i wytyczają granice, ale nie każdy potrafi wystawić sobie uczciwą ocenę. Stąd coraz głośniejsze narzekania, jak to ludzie oddalają się od siebie, ale trudno się dziwić temu zdystansowaniu, jeśli każdy próbuje przeciągnąć całą kołdrę na swoją stronę.

Dla wielu osób „nic nie musieć” oznacza zdjęcie pełnej odpowiedzialności. Drażni ich najmniejsze wtargnięcie na prywatne terytorium, choć zarazem nie widzą niczego nagannego w zawłaszczaniu wolności innych – twierdzą wręcz, że nic takiego się nie dzieje, albo wzruszają tylko ramionami, bo jedynie skorzystali z okazji. Silniejsi wygrywają, i tyle.

Przez bardzo długi czas da się żyć w tym poczuciu powszechnej dostępności i niewyczerpaniu zasobów, czy to chodzi o rzeczy, czy o ludzkie istnienia. Nacieszysz się i odstawisz, wymienisz na nowszy model, to ci się należy. I nie musisz wyjaśniać dlaczego. To daje chwilową przyjemność, lecz nie buduje zaangażowania. Niewiele ma to wspólnego z akceptacją inności – ludzi skoncentrowanych mocno na sobie nie obchodzi różnorodność, oni chcą tylko zaspokajać własne zachcianki. I żeby było śmieszniej, to właśnie oni tak często skarżą się na upadek wartości, „co za czasy” i „nie ma już żadnych wartościowych mężczyzn/kobiet”. Szkoda tylko, że moralnej odnowy nie zaczynają od siebie.

Zostaw komentarz

Możesz użyć HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>