Czy nowy związek może uleczyć?
W głębokim kryzysie najgorsza jest bardzo często samotność. Kiedy znikąd pomocy i wsparcia, to dla wielu osób wyjątkowo niebezpieczna sytuacja, bo ciężko się spiąć, tylko raczej ciągnie jeszcze bardziej w głąb bagna, po czym szanse na pełne uleczenie dramatycznie spadają. Można rzecz jasna zwrócić się do specjalistów, brać udział w terapiach grupowych, ale nie wszystkim to wystarczy.
Bo dużo łatwiej by było wyjść na prostą, mając u boku ukochaną osobę. Ludziom w kryzysie zdarza się więc wchodzić w nowe związki, gdy jeszcze nie do końca uporządkowali swoje życie, a nawet w momencie największego upadku. Nierzadko bardzo im to pomaga, czy jednak druga strona nie wkłada w nową miłość więcej niż powinna?
Czy w pojedynkę da się wyjść z kryzysu?
Oczywiście, że tak. Ale jest na pewno strasznie trudno, i trochę motywacji brak, i nie wiadomo za bardzo po co, bo jednak to przede wszystkim obecność bliskich uskrzydla i pokazuje, że warto się starać. A tak tylko dla siebie? No nie każdemu się chce, co doskonale widać wśród ciężko chorych pacjentów – ci, którzy zmagają się z chorobą w pojedynkę, zwykle gorzej znoszą leczenie i szybciej się poddają.
Wsparciem nie musi być koniecznie druga połówka, bo równie dobrze w tej roli sprawdzą się dzieci czy oddani przyjaciele, lecz właśnie romantyczna miłość ma wyjątkową moc i bardzo uskrzydla, dodaje niewiarygodnie dużo sił, niemal budzi w człowieku herosa, gdy na horyzoncie czai się zagrożenie. Będąc w kryzysie, po traumie, w poważnych tarapatach zyskuje się nagle zachętę do wysiłku, jak gdyby ktoś konia ostrogami spiął i ruszył cwałem ku świetlanej przyszłości.
Bo tak się świeża miłość jawi – jak obietnica poprawy losu. Skoro udało się w takim stanie kogoś pokochać z wzajemnością, to przecież można teraz góry przenosić. Jest po co, jest dla kogo, i nie idzie się samemu. Nie ma już wygrzebywania się z dołka tylko o własnych siłach – teraz ktoś naprawdę życzliwy podaje rękę, i nie chce się tej osoby stracić po tym, jak przywróciła sens życia.
Ktoś z normalnego świata
Dość typowe jest, że ludzie w głębokim kryzysie, których potęga miłości pcha w górę do pozytywnych zmian, znajdują partnera z kompletnie przeciwnego bieguna. Doznają olśnienia, bo widzą, że można żyć inaczej, i że ten ktoś ich zaprasza do tego świata, i przekonuje, że jak najbardziej na to zasługują. Dotyka to zwłaszcza osób, które walczą z nałogami, prowadzą mało higieniczny styl życia, gdzieś tam po drodze ich losy przeplatały się z podejrzanym półświatkiem lub są w trakcie resocjalizacji – słowem, ich dotychczasowy świat okazał się tak wyniszczający, że powrót do normalności wydawał się mało prawdopodobny. I teraz już się tak nie wydaje, bo nowy związek stał się nowym otwarciem.
Ale do normalności, stabilizacji i wsparcia tęsknią również ci, których los doświadczył ot tak, przez przypadek, zsyłając na przykład ciężką chorobę albo bolesną traumę po doświadczonej przemocy – gdy są zupełnie sami, to różnie bywa z procesem leczenia, za to gdy uda się poznać kogoś oddanego i życzliwego, od razu czuć jak wiatr wieje w żagle. Czasem właśnie ktoś z tej drugiej strony okazuje się bardziej pomocny niż towarzysz niedoli, bo choć człowiek z takim samym problemem lepiej rozumie jego istotę, to też może się okazać dodatkowym balastem, bo wtedy walczy się nie tylko o siebie, ale i o drugą połówkę.
Jest po prostu większa szansa, że nieobarczony podobną traumą partner poświęci więcej uwagi, będzie bardziej skłonny ojojać i przytulić, nawet w pewnym sensie odczuje wyrzuty sumienia, że jego coś równie strasznego nie dotknęło, dlatego postara się to zrekompensować najlepiej jak potrafi. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że brzmię jednego partnera obciąża cały związek, bo siłą rzeczy drugą połówkę prędzej czy później dotkną konsekwencje.
Najpierw posprzątaj swój bałagan
Bodaj najpowszechniejszym zjawiskiem, gdy mowa o „leczeniu miłością” jest znana od lat technika „klin klinem”, czyli angażowanie się w nowy związek zaraz po zakończeniu starego, jak rany są jeszcze bardzo świeże, a samotność nie do zniesienia. Ogromna część osób ze złamanym sercem pragnie wierzyć w uzdrawiającą moc nowego uczucia, lub chociaż chce w taki sposób stłumić ból i zagłuszyć pustkę. Czasami coś wartościowego się z tego rodzi, ale częściej jednak nie, bo ze zranionym sercem niezwykle ciężko jest stworzyć zdrową, szczerą relację.
Nowy kochanek może być jedynie pocieszeniem. Można go na każdym kroku przyrównywać do dawnej miłości. Można próbować go zmienić w poprzedni obiekt westchnień. A przede wszystkim można niewinną osobę mocno skrzywdzić swoim niezaleczonym cierpieniem lub odwrotnie, w rozpaczy i desperacji wpadać w ramiona toksyków, których paskudne zachowanie jedynie dołoży kolejne cegiełki do traumy.
Zresztą nie tylko nieprzepracowane rozczarowanie miłosne prowadzi do zawirowań. Cokolwiek, co tworzy życiowy bałagan, i nie zostało rozwiązane, najpewniej będzie zagęszczać atmosferę, nawet gdy osoba w potrzebie nie ma na celu zmanipulowania i wykorzystywania kogoś. Bo druga strona często wcale nie wie, na co tak naprawdę się pisze –
wyobrażenie, jak działa człowiek np. wychodzący z alkoholizmu, w trakcie chemoterapii czy borykający się z PTSD po wojnie zazwyczaj mocno odbiega od rzeczywistości.
I oczywiście można mówić, że przecież prawdziwa miłość ma być na dobre i na złe, i co to za partner, który opuszcza w dramacie, tyle że gdy początek związku przypada na głęboki dołek, omija się fazę dobra i od razu trzeba zdawać trudny egzamin. Dlatego raczej poleca się zrobienie porządku, nim się kogoś zaprosi do swojego życia – nie musi być koniecznie na błysk, jednak ten największy syf powinno się wcześniej wyrzucić.
Wcale nie dzieje się lepiej
To prawda, że jak ktoś łapie za kark i ciągnie w górę, łatwiej wytrwać w postanowieniu poprawy. Wierny towarzysz u boku motywuje do większego dbania o siebie, do starań, do szukania skutecznych rozwiązań. I wielkimi szczęściarzami mogą się nazwać ci, którzy mimo dramatycznego położenia zyskali czyjąś miłość, a wraz z nią olbrzymią pomoc. Tyle że nie każdy umie taką rolę wybawiciela unieść, a przez to zrobi krzywdę i sobie, i potrzebującemu partnerowi.
To się generalnie sprawdza, kiedy „uzdrowiciel” ma silny charakter i jest nieugięty, trzyma standardy, pomaga i wspiera, ale zarazem nie daje sobie wejść na głowę. Cierpiący partner po prostu wie, że nie na wszystko może sobie pozwolić, a wielka miłość ma w istocie swoje granice, więc gdy faktycznie szczerze kocha i nie chce tego popsuć, siła tej drugiej strony może doprowadzić do szczęśliwego końca.
Są jednak osoby, które z tej trudnej miłości nie są w stanie niczego odmówić, miękną po jednej łzie, wszystko wybaczają, są wyrozumiałe aż do przesady. Tak bardzo chcą biedaka pielęgnować, że całkiem zapominają o sobie, i przy okazji również ukochanego prowadzą prosto na manowce. Bo uległość i przymykanie oka na każde wykroczenie nie są wcale żadną pomocą, raczej budzą niezdrowe pokusy i chęć żerowania na cudzej słabości. I tłumaczenia wybryków ciężką sytuacją, bo depresja, bo odezwały się stare demony, bo tak przytłoczyło i przypomniało o koszmarze, że nie dało się nad sobą zapanować.
Niespodziewane zakręty
Zbyt miękka postawa nie stymuluje po prostu do żadnej pracy i poprawy. Nowy związek ma uleczyć, ale jakby sam z siebie, bez żadnego dodatkowego wysiłku, w końcu miłość góry przenosi, jest magią i takie tam. Za wiele się składa na barki usłużnego partnera, tak że z czasem to już głównie on dźwiga przejęte brzemię, co daje fałszywe poczucie wyjścia na prostą. Bezgraniczna miłość w takich przypadkach zwykle jeszcze bardziej ciągnie na dno i po pierwszym entuzjazmie wraca się do starych, toksycznych nawyków albo oczekuje od partnera cudów.
Są to trudne momenty, również kiedy nie ma zgody na nadużycia i chce się te granice stawiać, bo jednak poczucie pomagania komuś jest przyjemne, a stanowcza postawa może zostać odebrana jako odrzucenie, czego rzecz jasna zakochany człowiek wolałby uniknąć.
Tyle że pomoc przy sprawach dużego kalibru rzadko kiedy jest miłym procesem, i nie wygląda romantycznie jak na filmach, ale gdy już w pełni się to pojmie, ciężko się będzie wykaraskać bez żadnego szwanku.
Paradoksalnie, całkiem często skutki uboczne występują, gdy para ma już najgorsze za sobą. Niby po tym, co się razem przeszło, i że partner przetrwał najstraszniejsze chwile, przeszedł prawdziwą próbę ognia, to powinno scementować miłość na amen. Tymczasem niekoniecznie tak się dzieje. Bo po wyjściu na powierzchnię i rozpoczęciu nowego, normalnego etapu wspólnego życia niespodziewanie nastrój może popsuć wspomnienie z czarnego okresu, na przykład wstyd za brutalnie obnażone słabości, haniebne wyskoki czy zwierzenia, które teraz, po ozdrowieniu, wydają się zbyt krępujące żeby drugiej połówce spojrzeć odważnie w oczy.
Albo po pokonaniu wroga przychodzi refleksja, że w sumie to „stać mnie na więcej”. Opiekun i pielęgniarka już nie wydają się tak atrakcyjni – dzisiaj, z posprzątanym bałaganem i czystą kartą, można się w końcu rozejrzeć za kimś z wyższej półki. I tak oto kończy się ze złamanym sercem, nie mając nawet wspomnień ze starych, dobrych czasów.
Zostaw komentarz