Czy para powinna ze sobą mieszkać?
Związki przechodzą różne etapy. Czasami kończą się bardzo wcześnie, bo ludzie nie chcą się mocniej angażować albo dochodzą do wniosku, że z tą konkretną osobą to jednak nie jest to. Ale niektóre znajomości ciągną się i ciągną. Mijają miesiące, lata nawet, i para dalej się ze sobą spotyka, tyle że nie postępuje według określonego schematu.Ów schemat zakłada bowiem, że po pewnym czasie spędzonym razem obie strony powinny się zadeklarować – robimy poważny krok do przodu albo zrywamy. W tym pierwszym przypadku są to zazwyczaj takie rzeczy jak oficjalne ogłoszenie, że jesteśmy parą, wspólne planowanie przyszłości, przedstawienie rodzicom. Formalizacja związku już nie wydaje się dla ludzi aż tak ważna jak dla starszych pokoleń, ale unikanie wspólnego mieszkania budzi podejrzenia. Czy słusznie?
Co daje życie pod jednym dachem?
Oczywiście możliwość częstszego przebywania w towarzystwie ukochanej osoby. Szczególnie doceniają to ci, którzy mieszkają daleko od siebie – przy jednym mieszkaniu nie traci się czasu na długie dojazdy, i nawet mając niewiele czasu wolnego, można te krótkie chwile spędzić razem. Przede wszystkim jednak, wspólne mieszkanie daje szansę na poznanie drugiej osoby. W takich warunkach trudniej ukryć swoje wady, dostrzega się za to szereg drobiazgów budujących pełniejszy obraz partnera.
Wspólne mieszkanie nie jest lekkie, łatwe i przyjemne, ale przynajmniej wiadomo, z kim ma się do czynienia – widać jak partner reaguje na rutynę, problemy i wyzwania, jak się odnosi do swojej połówki podczas tych zwyczajnych czynności, czy jest konfliktowy i umie panować nad sobą. Żadne randki nie przekażą takiej wiedzy, a jeśli myśli się poważnie, o ślubie i o dzieciach, łatwiej będzie podjąć kluczową decyzję.
Inna sprawa, że to nie zawsze tak działa, bo mimo licznych, ewidentnych sygnałów ostrzegawczych niektórzy brną w niedobry związek głębiej – ze strachu, ze zbyt silnej miłości, naiwnie się łudząc, że się z czasem poprawi. Poza tym zamieszkanie razem dość często traktuje się jak zaklepanie, jeszcze nie tak nieodwołalne jak ślub, ale jednak na tym etapie już dużo trudniej się rozstać i jest przy tym więcej dramatów.
Czy wspólne mieszkanie naprawdę tak zbliża?
Żyjąc osobno, piekielnie trudno jest osiągnąć ten najwyższy poziom zażyłości. Tyle że ludziom, którzy celowo unikają przeprowadzki pod wspólny dach, zazwyczaj właśnie o to chodzi, żeby zachować wyraźne granice i przestrzeń między sobą. Nie oglądać w tych mało atrakcyjnych sytuacjach, uniknąć powszedniości, bo poza intymną bliskością jest też wspólna toaleta, brudne gacie, bekanie po obiedzie, wyluzowanie aż za bardzo. Mieszkając oddzielnie, można dłużej i skuteczniej podtrzymać aurę tajemnicy, stworzyć wrażenie niedostępności, a to podsyca pożądanie oraz zmusza do starania, w większym stopniu niż mając kogoś na wyciągnięcie ręki.
Życie we dwójkę, nawet w najbardziej zgodnych parach, wymaga ustępstw i akceptacji dla rzeczy niezbyt przyjemnych. Trzeba się dostosować w jakimś stopniu do cudzych nawyków i oczekiwań, uszanować irytujące zwyczaje, zrezygnować z cząstki komfortu oraz wolności. A choć w zdrowym związku działa to obustronnie, wciąż może być kłopot z dopasowaniem swoich preferencji do stylu partnera. Pewne rzeczy są po prostu nieakceptowalne, mimo że obiektywnie nie wyglądają na coś bezgranicznie złego, jak zostawianie w zlewie brudnych
naczyń na całą noc albo jedzenie herbatników w łóżku.
Można powiedzieć, że jeśli ktoś z powodu dupereli nie chce wspólnego mieszkania, to chyba niezbyt silna jest ta jego miłość, wszak miłość zakłada tolerancję dla dziwactw oraz wad ukochanego człowieka. Chce się go wpuścić do własnej przestrzeni, wręcz się do tego dąży, bo czyż nie o to chodzi w związkach, że się pokonuje samotność? Lecz są osoby, które tu nie widzą żadnej sprzeczności – kocham drugą osobę, ale kocham też swój porządek, lubię mieć dom wyłącznie dla siebie, żyć własnym rytmem, bez skrępowania oddawać się dziwacznym
rytuałom. Nie uważają tego za brak zaangażowania, po prostu chcą unikać zbędnych spięć, bo ileż to par rozstało się przez kumulację różnego rodzaju irytujących drobiazgów. I to jest dla nich bardziej dojrzałe niż robienie czegoś bo tak wypada i czas najwyższy.
Drażliwa kwestia pieniędzy. Oraz domowych obowiązków
Do zamieszkania razem wielu zniechęca wizja wspólnego budżetu. Pieniądze potrafią zniszczyć wszystko, nawet największą miłość, a rozmawiać o nich często w ogóle nie umiemy, bo jakoś kwestie finansowe nie pasują do romantycznego nastroju. Dlatego mnóstwo jest związków, w których to działa „na czuja”, bez żadnych ustaleń, co zwykle prowadzi później do nieprzyjemnych awantur i wytykania sobie wydatków.
Trudno jest zwłaszcza w związkach o bardzo rozbieżnych dochodach, i to właśnie często jest powód, że ktoś unika tematu mieszkania razem. Osoba o niższych dochodach boi się, że nie da rady zapewnić równorzędnego wkładu, a jeśli wpłaci do wspólnego budżetu mniej, to może być z tego powodu gorzej traktowana.
Ten, kto zarabia więcej, może z kolei mieć obawy, że całe finanse spadną na jego barki, a druga strona nie będzie się poczuwać do rekompensaty na innych polach.
Potem są obowiązki związane z prowadzeniem domu, co przeważnie dla kobiet jest bardzo problematyczne – mężczyźni chętnie deklarują równouprawnienie, ale we wspólnym domu często oczekują, że pranie, sprzątanie czy gotowanie to będzie jednak głównie domena partnerki. Zresztą i przy równościowym podejściu zdarzają się niesnaski, bo jedna osoba uzna, że wannę wystarczy myć raz na tydzień, a druga, że codziennie, i nic się nie stanie,
kiedy po wyczerpującym dniu nie odkurzy się brudnego dywanu.
Osobno, ale ciągle razem
Decyzję, kiedy ze sobą zamieszkać, pary podejmują indywidualnie, niemniej odradza się tutaj pośpiech, choć w sumie bardziej od samego stażu liczy się dogadanie, głównie w temacie finansów, obowiązków w domu, sprawiedliwego podziału wspólnej przestrzeni, granic, życia towarzyskiego. Jednocześnie też nie powinno się z tym zbyt długo zwlekać, ale znowu, to para ma ustalić właściwe dla siebie tempo, a nie ulegać presji.
Najlepiej jest oczywiście, gdy obie strony mają dokładnie takie samo podejście do zamieszkania, ślubu, dziecka, w praktyce jednak to często okazuje się trudne do osiągnięcia.
Problemy wynikają z tego, że zwykle jednej osobie zależy bardziej i mieszkanie osobno to wielkie ustępstwo z jej strony – wolałaby inaczej, ale boi się naciskać, bo lepszy taki układ niż żaden. Tylko czy zawsze brak wspólnego mieszkania zwiastuje kryzys i daje jasno do zrozumienia, że dla drugiej strony to nie jest nic poważnego?
Na szczęście nie. Rezerwą nierzadko wykazują się osoby, które mają bolesne doświadczenia miłosne, mocno przeżyły rozwód rodziców lub żyły w nieszczęśliwym domu, są mocno introwertyczne i mają problem z okazywaniem zaufania, bardzo długo były same i trudno się im nagle przestawić na życie we dwójkę. Ale jak najbardziej traktują serio swój związek, po prostu nie czują, by mieszkanie razem było warunkiem koniecznym do przetrwania miłości.
Niechęć jest bowiem tylko do wspólnego mieszkania, a na innych obszarach widać naprawdę dużo zaangażowania.
Mieszkając oddzielnie wciąż można traktować drugą osobę poważnie i z szacunkiem. Nie udaje się przed rodziną czy znajomymi, że jesteśmy „tylko przyjaciółmi”, wręcz przeciwnie, zabiera się swoją drugą połówkę jako oficjalną parę np. na firmową imprezę, Wigilię u mamy, rodzinne wesele. Konsultuje się z nią ważne rzeczy, zwierza z kłopotów, wzajemnie pomaga.
Myśli o niej w dłuższej perspektywie i uwzględnia w planach. Po prostu preferuje się nieco inny styl życia, ale bynajmniej nie chodzi tutaj o unikanie zobowiązań czy zakładanie, że to tylko na chwilę, aż się trafi ktoś fajniejszy. Osobno mieszkają nawet niektóre małżeństwa, i jak twierdzą, bardzo im to służy – pod warunkiem, że obie strony to akceptują.
Kiedy można mówić o kryzysie?
Ale w wielu przypadkach odmowa zamieszkania razem świadczy jednak o jakichś zgrzytach w związku. Najczęściej chodzi o to, że komuś dobrze jest jak jest, nie chce tracić wolności i swobody, lecz jednocześnie oczekuje różnych benefitów jakie daje stały związek i wspólne mieszkanie. Na przykład tego, że mieszkając osobno, facet nie ma obowiązku pomagania w sprzątaniu i dokładaniu się do jedzenia, za to codziennie przyjeżdża na ciepły obiad, zostaje na seks, po czym wygodnie zawija się do siebie.
Szczególnie wkurza, gdy kwestia zamieszkania razem jest przedstawiana jako coś, co partner rzekomo bardzo chce zrobić, ale jeszcze nie teraz, bo praca, bo odkłada na wkład własny, bo chora mama – wiecznie coś stoi na przeszkodzie, ale spokojnie, niebawem zaczniemy uwijać wspólne gniazdko. Tylko deklaracje nie idą w parze z czynami, nie widać żadnego zapału by zrealizować wspólne plany, a jak natrafia się okazja, to niechętny partner bardziej się złości niż cieszy, wynajdując dziesiątki nowych argumentów przemawiających przeciw.
Lampką ostrzegawczą jest nie tyle sama odmowa zamieszkania razem, co właśnie sposób argumentacji. Jeśli ktoś traktuje drugą stronę poważnie, to mówi uczciwie, że nie jest gotowy na ten krok, woli mieszkanie osobno, i nie składa pustych obietnic, nie mąci w głowie, tylko stawia sprawę jasno. Manipulant będzie ściemniał, mamił, zapewniał o szalonej, dozgonnej miłości, ale w rzeczywistości wcale nie chce się wiązać na stałe albo liczy na lepszą partię. To czuć na prawie każdym kroku – mimo że związek już długo trwa, partner wciąż nie zapoznał z rodziną i przyjaciółmi, nie zaprasza na formalne imprezy, bardzo mgliście mówi o przyszłości, unika poważniejszych zobowiązań, nie bardzo można na niego liczyć, na pierwszym miejscu zawsze stawia kolegów/koleżanki.
Wykręcanie się ze wspólnego mieszkania jest tym łatwiejsze, gdy drugiej stronie bardzo zależy i nie kryje się ona ze swoimi oczekiwaniami. Widząc te głębokie, szczere emocje, można bez większego trudu zwodzić grając na zaangażowaniu, i jeszcze argumentować decyzję dobrem drugiej osoby, mówiąc na przykład „gdybyśmy mieszkali razem, to bym cię bez przerwy budził w nocy i przeszkadzał późnymi powrotami z pracy”.
Czasami dochodzi do tego jeszcze strategiczne zniechęcanie, w rodzaju „lubię grać do późna w nocy w gry i nie możesz mi tego zabraniać”, i to bez żadnych dyskusji czy negocjacji, tak że od razu jest jasne, jak wspólne życie będzie wyglądać. Więc w sumie to nawet przysługa, dzięki której można uniknąć wdepnięcia w bagienko, jeśli tylko nie zamknie się oczu na rozwijane czerwone flagi.
Zostaw komentarz