Główne menu

Czy rodzice powinni poświęcać się dla dzieci?

Rodzice zwykle chcą dla swoich dzieci jak najlepiej. Czasami tak bardzo, że niemal całe ich życie sprowadza się do jednego – próbują stworzyć swoim potomkom idealne warunki do rozwoju. Rodzice poświęcają się, pracują ponad normę, ograniczają własne potrzeby i wszystko inwestują w dziecko, niech ono ma w życiu lepiej, niech coś znaczy, żeby nie musiało się w przyszłości męczyć tak jak my.

I rzeczywiście, ich plany w dużej mierze często się spełniają. Dziecko wychodzi „na ludzi”, odnosi sukcesy, jest dumą i szczęściem swoich opiekunów. Ale czy samo też jest ze swojego życia tak zadowolone? Jak naprawdę żyje się dzieciom wychowanym w taki sposób, pod dyktando rodziców?

Wszystko dla dzieci

Rodzicielstwo zawsze wiąże się z jakimś poświęceniem. Tyle że nie zawsze jest to poświęcenie w takim negatywnym znaczeniu – rodzic zasadniczo wie, że po narodzinach dziecka jego życie już nigdy nie będzie takie samo i z czegoś na pewno przyjdzie zrezygnować, ale to po prostu naturalna konsekwencja powołania na świat małego człowieczka. Coś za coś, a w ogólnym rozrachunku i tak wychodzi się przecież na plus.

Jednak w wielu przypadkach to poświęcenie wykracza daleko poza zwykłe obowiązki wobec potomstwa. Dziecko może bowiem stać się głównym, a w zasadzie jedynym celem życia rodzica. Jemu podporządkowane jest wszystko, jego przyszły sukces staje się wartością nadrzędną.

Czasem może chodzić o niespełnione ambicje rodzica, który teraz za pośrednictwem malucha realizuje swoje stare marzenia. Ale często to nie tyle przenoszenie własnych pragnień na dziecko, ile szczera chęć zapewnienia mu lepszego życia. Lepszego niż te, które wiedli rodzice – bez pozycji społecznej, bez majątku. Rodzic chce, by jego dziecko nie doświadczyło tych wszystkich upokorzeń, nie czuło się gorsze i pomijane.

poświęcanie się

Widać to na przykład w rodzinach imigranckich czy niższych warstwach społecznych. Rodzic na własnej skórze doświadczył, jak to jest być kimś „z dołu”, co znaczy pracować na kasie, w fabryce, jako woźny czy jako sprzątaczka – pieniędzy niewiele, a i szacunku od innych raczej się nie doświadcza, za to często zbiera się cięgi i służy za przykład człowieka, któremu się nie powiodło. To nic przyjemnego, dlatego wielu takich rodziców staje na głowie, by ich dzieci nie powtórzyły smutnego losu.

Czy to na pewno szansa?

Awans społeczny nie jest jednak prostą sprawą. Żeby się wybić, trzeba się uczyć, a do tego nie wystarczą same chęci i praca, potrzebne są jeszcze pieniądze. Dużo pieniędzy: na książki, dojazdy, zajęcia pozalekcyjne, prywatną szkołę na naprawdę wysokim poziomie, no i żeby dzieciak nie odstawał tak od reszty swoim ubraniem i zawartością kanapek na drugie śniadanie. Jak na to zarobić? Oczywiście tyrając od świtu do zmierzchu, niekiedy na dwóch, trzech etatach.

Trudno nie docenić takiego poświęcenia, ale też nie ma wcale pewności, że to najlepsza z dostępnych dróg. Dziecku ułatwia się start w dorosłość, i nie jest to przecież podanie wszystkiego na srebrnej tacy – nie, tu trzeba się uczyć, trenować, zdobywać cenne umiejętności. Tyle że dziecko jest na swój sposób niewolnikiem rodziców, w tym sensie, że niewiele tu miejsca na samodzielne wybory, żyje się raczej tym życiem wymyślonym przez starszych. Przeciwstawić się nie bardzo jest jak, bo to najpewniej wywoła pretensje w rodzaju „nie po to się zaharowujemy na śmierć, żeby to teraz poszło na marne”.

A niezadowolenie jest, ponieważ rodzice zazwyczaj marzą, by dziecko zostało lekarzem, prawnikiem, specjalistą od finansów, ewentualnie inżynierem – słowem kimś, kto cieszy się poważaniem ogółu i bardzo dobrze zarabia. Tymczasem nie każdy ma takie ambicje, pozostaje więc bunt i bycie „nikim” plus wyrzuty sumienia, że tak strasznie rozczarowało się rodziców, albo pójście wytyczoną przez nich ścieżką i spędzenie kilku kolejnych dekad na robieniu rzeczy, których się nie znosi.

Bogatych szanują

Ciężki wybór, i czasem kompletnie bezsensowny, wszak na chirurgach i adwokatach świat się wcale nie kończy. Prowadzenie własnej kwiaciarni czy warsztatu samochodowego nie jest przecież żadną ujmą, choć tak właśnie to może wyglądać w oczach zatroskanych rodziców. To efekt myślenia, że sens oraz jakość życia zależą przede wszystkim od statusu materialnego – niby konsumpcjonizm jest be, korporacje i wyścig szczurów to zło, a jednak ludzi tam ciągnie. I tego chcą dla swoich dzieci, bo może bankierzy to szuje, ale przynajmniej zarabiają i są wpływowi, więc lepiej, by moje dziecko było nielubianym dyrektorem banku niż lubianą panią z warzywniaka.

Nie to, że zupełnie zaniedbuje się wychowanie i nie przekazuje żadnych wartości. To nie poświęcenie kojarzone z bezstresowym wychowaniem – tutaj dzieci dobrze wiedzą, czym jest praca i dyscyplina, nie ma przyzwolenia na samowolkę. Ale mimo tej nauki główny motyw aż nadto rzuca się w oczy, czyli musisz świetnie zarabiać, a wtedy cała reszta idealnie się ułoży, szacunek idzie za pieniądzem.

Dziecku niczego nie brakuje jeśli chodzi o kwestie materialne, dostaje ono pod tym względem naprawdę spory kapitał na przyszłość. Ale tego najważniejszego – uwagi i obecności rodzica – często brakuje, bo mama i tata są ciągle w pracy. Ładują w rozwój potomka każdy grosz i starają się go wspierać w codziennych wysiłkach, lecz ta więź jest dość specyficzna, bliska i pełna wymagań zarazem.

To nie jest moje życie

Urabiających się po łokcie rodziców dziecko docenia, ale gdzieś skrycie czuje do nich także niechęć. To skomplikowane emocje, w końcu rodzice tyle z siebie dali, trzeba być padalcem, by się na nich wypiąć. Ma się jednak wrażenie, że niespecjalnie dziecko ich interesowało jako człowiek – nie pytali, czego naprawdę chce, czy jest mu z tym rodzicielskim planem dobrze, jakby to wcale ich nie obchodziło, bo liczy się jedynie ich ambitny plan. A kiedy próbuje się taką rozmowę zagaić, nie zawsze można liczyć na zrozumienie, i co to w ogóle za narzekania, inne dzieci nie dostały choćby połowy tego.

Rodzice bywają w swojej chęci poprawienia dzieciom bytu bezduszni, przekonani, że lepiej rozumieją, na czym polega dobre życie. Z jednej strony ich postawa jest zrozumiała, bo doskonale wiedzą, co znaczy ciągnąć od pierwszego do pierwszego, w strachu, że wyskoczy niespodziewany wydatek. Doświadczyli nieprzychylnych spojrzeń, pogardliwych komentarzy. Z drugiej jednak, czy pieniądze – bardzo ważne – są w stanie rozwiązać każdy życiowy problem? Może lepiej zarabiać mniej, prowadząc kiosk ze słodkimi babeczkami i być spełnioną, szczęśliwą osobą niż mieć imponujące konto za cenę emocjonalnej pustki i wypalenia?

Dziecko nie chce zawieść rodziców i wyjść na niewdzięcznika, lecz czuje, że coś mu umyka. Owszem, dostrzega, że jako jeden z nielicznych wyrwał się z biednego osiedla, przegonił wielu bardziej uprzywilejowanych kolegów, nie musi babrać się w beznadziei, walcząc o najbardziej podstawowe rzeczy – nie da się tego przecenić. Boli jednak, że rodzice odebrali samodzielność właściwie we wszystkim, nie dają żyć po swojemu.

Poświęcający się rodzic ma bowiem zazwyczaj ogromne oczekiwania wobec dziecka, nie tylko w kwestii wyboru studiów i późniejszej kariery zawodowej, ale w zasadzie na każdym polu. Bo skoro tyle w potomka zainwestowano, to musi być on idealny, a to oczywiście niemożliwe, dlatego złości, że ukochany synek zaczął palić, a córeczka kupiła sobie sportowe auto zamiast wpłacić oszczędności na fundusz. Nie tak się ubiera i ma dziwnie urządzone mieszkanie. Często przeklina. Spotyka się z jakimś leszczem. Ma śmieszne hobby. No po prostu nie w każdym punkcie dzieje się dokładnie po myśli rodzica.

Ciągle na cenzurowanym

Im wyższe oczekiwania rodziców, tym większe prawdopodobieństwo, że „idealne życie” będzie tak naprawdę koszmarem. I to koszmarem, z którego nie sposób się wyrwać, chyba że chce się zostać tym wrednym bachorem, dla którego rodzice wypruwali żyły nadaremnie. Jedyną akceptowalną formą podziękowania jest bowiem właśnie realizacja rodzicielskich oczekiwań, i nie ma znaczenia, że są one rozbieżne z własnymi pragnieniami.

Dziecko czuje się jak w pułapce, ponieważ ma w pamięci słaniającą się ze zmęczenia matkę i przygarbionego ojca. I to, jak rodzice od ust sobie odejmowali, żeby dzieciaczkowi niczego nie zabrakło. Jak się zatracili w swoich staraniach, jak zupełnie odpuścili swoje potrzeby. Że jechali na oparach, ale obowiązki wobec dziecka wypełniali sumiennie. Co tam zmęczenie, ból, frustracja – ważne, żeby ono miało w życiu dobrze, żeby jemu było łatwiej.

Sęk w tym, że łatwiej nie jest. Znaczy, tak, bolączki rodziców rzeczywiście są czymś obcym, ale w ich miejsce pojawiają się nowe trudności. I przytłaczająca świadomość, że dla rodziców było się de facto ciężarem. Słodkim, ale jednak.

Pozorna niezależność

Rodzic pewnie tak tego nie ujmie, ale jak inaczej nazwać poświęcenie własnego zdrowia, czasu, marzeń? W normalnych warunkach rodzice dbają również o siebie, jeśli jednak budowanie przyszłości dziecka wymagało samych wyrzeczeń, równowaga zostaje zaburzona. I ten wielki dług ciągnie się często aż do śmierci – każdy krok jest przez rodziców wnikliwie oceniany, całe życie to niekończący się egzamin i zastanawianie się, czy udało się spełnić pokładane we mnie nadzieje.

Takie życie podszyte lękiem. Męczące, bo nawet nieświadomie czeka się na słowa rodziców, ich akceptację albo dezaprobatę. Rodzice wcale nie muszą bez przerwy wyskakiwać z wyrzutami, że „tyle dla ciebie poświęciliśmy” – to po prostu wisi w powietrzu, te niewypowiedziane, ale bardzo czytelne słowa. A komu taka presja służy?

Dziecko wychowywane jest na niezależne, ale czy takie w istocie się staje? Jest dumą rodziców i ich autorskim projektem. Słyszy, że oni chcą tylko jego szczęścia, chcą widzieć, że jemu się układa, lecz ile w tych słowach prawdy? Jak zareagują na naprawdę samodzielne decyzje?

Najgorsze zaś jest to, że nie ma korelacji pomiędzy tym, ile rodzic poświęcił, i tym, czy jego dziecko jest spełnione i prowadzi udane życie. Nie trzeba wcale zasuwać do upadłego, by stworzyć dogodne możliwości rozwoju. Totalne poświęcenie najczęściej oznacza straty dla wszystkich – i dla rodziców, który zaniedbali się zupełnie, zniszczyli zdrowie, zgorzknieli, zmarnowali szanse na własne szczęście, i dla dzieci, które unikają niezależnych decyzji w obawie, że będą o to pretensje.

    Komentarz ( 1 )

  • Karolina

    Tak a jak się jest niepełnosprawną osobą z niedosłuchem to nie miałam nic do powiedzenia jeździłam wbrew własnej woli na głupie turnusy rehabilitacyjne. Nie było mi to potrzebne tylko mojej mamie. Miałam dość tych wyjazdów.

Zostaw komentarz

Możesz użyć HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>