Czy samokrytyka jest dobra? I kiedy bywa szkodliwa?
Źle jest być bezkrytycznym wobec siebie. Takich ludzi nie stać na refleksję, nie widzą własnych błędów, są trudni dla otoczenia, bo właśnie w nim upatrują przyczyny swoich niepowodzeń. A jak nie wiesz, co źle robisz, to nigdy tego nie poprawisz. Nie zmienisz się na lepsze, a to generalnie jest motywacją większości ludzi.
Trzeba więc umieć spojrzeć na własne dokonania ze sporą dozą samokrytyki. To cenna umiejętność, wymaga dojrzałości, bardzo pomaga w samodoskonaleniu. Można jednak pójść w tym krytykanctwie o krok za daleko.
Dlaczego samokrytyka jest ważna?
Czy to w życiu prywatnym, czy zawodowym, trudno dojść do wytyczonego celu, nie mając świadomości własnych zalet i wad. Ich uczciwa ocena pozwala w porę zainterweniować, skorygować złe zachowanie albo w pełni wykorzystać posiadane atuty. Kiedy brakuje pewności siebie, to oczywiście problemem jest pozostawienie zalet w ukryciu i zadowalanie się tylko namiastką tego, co naprawdę dałoby radę osiągnąć. Ale jednocześnie trzeba też umieć przyznać się do błędu, trzeźwo ocenić własne poczynania, wyciągać błędy z porażek, bo bez nich nie ma szans na dalszą owocną naukę.
Nie każdego stać na samokrytykę. Ale w niej bynajmniej nie chodzi o to, by się biczować za każde potknięcie. To właśnie jest problemem bardzo wielu osób – nie potrafią szczerze dokonać bilansu swojego życia, ale powodem wcale nie jest przesadne samouwielbienie. Większość zdaje się wpadać w całkiem inną pułapkę i w każdym niepowodzeniu dopatrują się wrodzonej nieudolności. Mogą nawet w tym samym czasie zwalać winę na wszystkich dokoła, ale w głębi ducha wciąż czują się beznadziejnymi przegrywami.
Ich wady są w dużym stopniu wyolbrzymione albo wręcz wymyślone. Wnioski płynące z takiej samokrytyki nie zachęcają do dalszego rozwoju, a podziwiani wcześniej ludzie sukcesu przestają być inspiracją, stają się obiektem wściekłej zazdrości. Słowem, widzi się tylko, że inni mają lepiej, w sumie nie wiedzieć czemu. Nie jest to żaden surowy obiektywizm, to podcinanie sobie skrzydeł.
Ciągle pod obstrzałem
Bardzo często można zauważyć, że samokrytyka jest tożsama z nienawiścią do siebie. Duża w tym wina wychowania, ponieważ w wielu kręgach wciąż pokutuje przekonanie, że krytyka motywuje lepiej niż pochwały, przez które człowiek osiada na laurach. I to mimo coraz liczniejszych dowodów, że w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót – nadmiar krytyki działa deprymująco, podczas gdy słowa uznania zazwyczaj mobilizują do dalszego wysiłku. Widać to w wielu domach, gdzie sukcesy dziecka przechodzą bez większego echa, bo są czymś oczekiwanym i domyślnie normalnym, natomiast w przypadku porażki reakcja jest znacznie bardziej gwałtowna.
Z samokrytyki nierzadko robi się główną cnotę, zupełnie zapominając, jaki jest jej prawdziwy sens. Krytyka się przydaje, jeśli prowadzi do konkretnych, merytorycznych wniosków, a mówienie sobie, jak bardzo jestem beznadziejna, takim argumentem nie jest. Samokrytyka jest przeciwwagą dla pychy i próżności, ale to trochę bardziej skomplikowany mechanizm. Zadziała, gdy będzie analiza przegranej, zrozumienie jej przyczyn, gdy poszuka się punktów, które doprowadziły do nieszczęścia i spróbuje się to naprawić. Chodzi po prostu o to, żeby siebie lepiej zrozumieć, a nie traktować niczym największego wroga.
A przekaz często jest właśnie taki – nic nie umiem, nic mi nie wychodzi, jestem kiepska, najgorsza z najgorszych. Plus porównywanie się do reszty, co potęguje mentalnego doła. Zła samokrytyka kończy się na stwierdzeniu niekorzystnego faktu, i to dość ogólnego, z którego nic nie wynika, jak choćby „jestem głupia”. Żaden to punkt zaczepienia, bo co z tym zrobić? No jestem głupia i już.
To może pójść jak lawina – jestem gruba, znaczy jestem leniwa, a jak leniwa, to gorsza, nieudolna, bez charakteru, pewnie też mało inteligentna i nikt mnie nie lubi, i nigdy nie polubi, pewnie dlatego nie idzie mi w pracy, całe życie spędzę obżerając się czekoladą. Wszystkie ogniwa tego łańcuszka są negatywne, znikąd inspiracji do poprawy, bo to by trzeba było urodzić się na nowo, z lepszym kompletem genów albo chociaż większym szczęściem.
A może oni mają rację?
W przesadnej samokrytyce dominuje poczucie winy. Nie tyle analizuje się błędy, ile w kółko je rozpamiętuje, w ramach kary, żeby nie zapomnieć doznanego upokorzenia. To ma niby czegoś nauczyć, ale przede wszystkim jest strasznie wyczerpujące psychicznie. Aż w końcu staje się nie impulsem do zmian, a wymówką, by sobie odpuścić, bo i po co się starać, skoro nic we mnie wartościowego?
Niestety, trudno jest się nauczyć zdrowej dumy z siebie. Nie tylko przez wychowanie w domu, ale też w szkole, później w pracy, wśród ludzi niekoniecznie przyjaźnie nastawionych. Widać, jak często gasi się ludzi, którzy są z siebie zadowoleni. Słychać z przeróżnych stron: nie wyobrażaj sobie za wiele. Nie przechwalaj się, bo nie ma czym. Zanim masz prawo poczuć się z siebie dumna, musisz osiągnąć bardzo, bardzo wiele, i to według kryteriów narzuconych przez krytyczną publiczność. A i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że może i dobrze, są jednak lepsi, poza tym na innych obszarach kompletnie ci nie wychodzi.
Podobne komunikaty na masę osób działają niczym blokada. Nawet gdy czują, że poszło im super, to same się ocenzurują, sprowadzą na ziemię, uprzedzą krytyków swoją „skromnością”. Bardzo ciężko jest utrzymać dobry humor, jeśli odzew publiczności jest głównie negatywny, co zwłaszcza w mediach społecznościowych jest dobrze widoczne – pochwalisz się, że samodzielnie wyremontowałaś pokój, i jest ryzyko, że 8 na 10 osób napisze w komentarzu, jaki ten kolor ścian brzydki, paskudne firanki, nie tak ułożone panele i po co tyle świeczników. Po którymś razie zaczyna się tracić wiarę w siebie.
Samokrytyka czy autodestrukcja?
Czyli lepiej milczeć. I rozwijać świadomość własnych niedoskonałości. Jeśli jednak krytyka przeważa, ginie cała jej moc, motywacja słabnie, a samopoczucie jest dalekie od idealnego. Wystawianie sobie samych niskich ocen więcej szkodzi niż pomaga, bo odbiera chęć do działania, a robienie czegoś z przymusu zwykle daje o wiele gorsze rezultaty i nie zapewnia satysfakcji.
Przez samokrytykę odczuwa się niski poziom zadowolenia ze swojego życia, co niekorzystnie wpływa także na relacje z innymi ludźmi. Osoby, które zbyt często doszukują się w sobie negatywów, zazwyczaj czują się gorsze, niechętnie nawiązują nowe znajomości, są skrępowane w „lepszym” towarzystwie, a im bardziej porównania wychodzą im na niekorzyść, tym mocniej zamykają się w sobie.
Skupienie uwagi tylko na niedociągnięciach nie ma takiej mocy sprawczej jak konstruktywna krytyka przeplatana zasłużonymi pochwałami. Kto wpadnie w spiralę samooskarżania, ten będzie skupiać się jedynie na wadach i niedociągnięciach, będzie sobie powtarzał dołujące formułki w rodzaju „jak zwykle byłaś beznadziejna”. W dobrej samokrytyce po „przegrałam” pojawia się szybko „dlaczego?”, i potem wyjaśnienie z jakimś optymistycznym akcentem, bo właśnie o to chodzi, żeby mieć lepiej, a niekończący się ciąg wyrzutów do tego raczej nie doprowadzi.
Ambitne dążenie do ideału
Niszczącą samokrytykę często napędza przerost ambicji, czy też presja, by dosłownie w każdej dziedzinie osiągnąć mistrzostwo. Dlatego dopada to nie tylko szaraczków, ale i osoby, które na pozór już są bardzo blisko ideału. Osoby piękne, mądre, wykształcone, z dobrą pracą, w udanym związku, posiadające rozliczne talenty, no nic tylko zazdrościć. Jednak uosobienie sukcesu też może czuć się nieszczęśliwe, bo wciąż musi udowadniać, że wysoki status jest w pełni zasłużony, a najmniejsze potknięcie szybko zostanie wyszydzone przez otoczenie.
Niezależnie od życiowych osiągnięć, wewnętrzny krytyk może zabijać najdrobniejsze przejawy zadowolenia. Nie pozwoli odpuścić choć na chwilę, ciągle będzie przypominał, że nie jesteś jeszcze dość dobra aby zwolnić, to jest zresztą dobre dla przeciętniaków, a nie bogów z Olimpu. Niestety, nieodpuszczanie sobie mocno odbija się na psychice, bo nie ma takiego kozaka, który by spełnił wszystkie wyśrubowane standardy, zawsze, na tysiąc procent. Jeśli więc ktoś ma takie oczekiwania względem siebie, prędzej czy później kiepsko się to dla niego zakończy.
To jak się dopingować?
Umiejętnie prowadzona i rozsądnie dawkowana samokrytyka rzeczywiście daje świetne rezultaty, trzeba jednak zdawać sobie sprawę z cienkiej granicy, za którą rozciąga się już droga do samozagłady, a nie osobistego spełnienia. Dobrze mieć poprzeczkę wysoko, ale nie za wysoko. Dobrze wiedzieć, czego tak naprawdę się pragnie i dlaczego. Dobrze wyłamywać się ze schematów, lecz jednocześnie pamiętać, że „granice są tylko w głowie” to hasło ładne i niezupełnie prawdziwe.
Wyzywanie się od nieudaczników nic nie daje, poza przykrością, jaką wtedy się odczuwa. Można się zbesztać, ale to nie powinno być ostatnie słowo – na koniec warto dodać sobie otuchy, pocieszyć się, odkryć jaśniejsze strony, bo to dzięki nim krytykę łatwiej przełknąć i łatwiej znowu wziąć się do roboty. Z robotą zresztą też nie ma co przesadzać – sukcesy nie spadają same z nieba, ale stawiane sobie cele powinny być realne, ciągłe zmuszanie się do nadludzkiego wysiłku zwyczajnie nie jest opłacalne.
Na koniec warto tak po prostu się polubić i okazać samej sobie nieco czułości. Uważa się, że to jest dobre dla mięczaków, i to współczesne cackanie się ze sobą produkuje tylko kolejne armie mięczaków, lecz jasno widać, że ktoś życzliwy wobec siebie może osiągnąć więcej, bo zamiast tracić siły na walkę z urojonymi wrogami spędza swój czas o wiele bardziej produktywnie.
Komentarz ( 1 )
Dzień dobry,
Bardzo przyjemnie się czytało, naprawdę dobra robota.
Pozdrawiam