Czy terapia jest dobra na wszystko?
„Mieć coś z głową” to wciąż duża obelga. Choroby psychiczne, zaburzenia emocjonalne, traumy, stany depresyjne – to tematy już częściowo oswojone, ale nadal wiele osób uzna je za fanaberie, bo przecież kiedyś tego nie było, a teraz wszyscy się cackają ze sobą i wymyślają coraz to kolejne jednostki chorobowe. A wystarczyłoby wziąć się do roboty.
Widać też inne zagrożenie, z drugiej strony. Jest sporo presji na to, by w każdym aspekcie i przez cały czas osiągać top topów. Bo wszystko jest kwestią właściwej motywacji, organizacji oraz samodyscypliny, a jeśli chcesz być człowiekiem wartościowym, musisz ogarniać. Bez żadnych wymówek. Rzecz jasna, to niewykonalne, dlatego wiele osób dopada wypalenie, poczucie porażki, spadek samooceny. Rozpadają się związki. Co wtedy? Można spróbować stanąć na nogi dzięki terapii.
Nie wszystko jest terapią
Ponieważ chodzenie na terapię stało się popularniejsze, a w niektórych kręgach nawet modne, nic dziwnego, że nastąpił wysyp wszelkiej maści specjalistów od „problemów psychicznych”. Obok tych dobrze wykształconych i kompetentnych terapeutów są też osoby po jakichś wątpliwej jakości kursach, bez odpowiedniego, merytorycznego przygotowania, co w przypadku tak delikatnej i skomplikowanej materii jak psychika może mieć opłakane skutki.
Ludzie szukają pomocy, chcą dowiedzieć się czegoś o sobie, skierować życie na właściwe tory. Bywają naprawdę zrozpaczeni i zdesperowani, co czyni ich podatnymi na manipulację i szukanie łatwych rozwiązań. „Zmień swoje życie już dzisiaj!” to chwytliwe hasło i łatwo się na nie nabrać, gdy świat wali się na głowę, a jako ludzie mamy skłonność do chodzenia na łatwiznę. Z terapiami jest czasem jak z odchudzaniem – niby wiadomo, że bez wysiłku się nie da, ale kiedy reklama pokaże cudowne pigułki, kupujących na pewno nie zabraknie.
Co gorsza, często za terapeutów podają się osoby, które w ogóle nie są przygotowane do pracy z osobami chorymi i straumatyzowanymi. W Polsce zawód terapeuty nie jest prawnie uregulowany, czyli de facto każdy nim może być, i przez to wiele osób nieświadomie trafia do coachów, doradców, mówców motywacyjnych. A czasami całkiem świadomie, bo ich metody wyglądają bardziej przekonująco i w efektowny sposób rozprawiają się z medyczną wiedzą oraz współczesną nauką.
Co chcesz uleczyć?
Pseudoterapia kusi, bo obiecuje szybkie i stuprocentowe rozwiązanie życiowych dylematów. Albo zachęca właśnie tym, że nie określa się jako terapia, a kurs albo warsztaty, z wyraźnym zaznaczeniem, że to nauka dla „myślących i świadomych”, no prawie jak w reklamach „znalazł genialny sposób – lekarze go nienawidzą”. Zamiast wsparcia jest tylko żerowanie na cudzych nieszczęściach i aspiracjach.
Ale i dyplomowani specjaliści bywają nieudolni. Terapia w takim powszechnym rozumieniu jest dosyć mglistym pojęciem, więc ciężko jest określić, czego dokładnie się oczekuje, a rekomendacje, że ktoś jest dobry, mogą być bardzo mylące. W przypadku lekarzy jak choćby kardiolog ocena będzie łatwiejsza – uratował tyle i tyle istnień ludzkich, zdecydowana większość jego pacjentów żyje w dobrym zdrowiu lata po operacji, opracował innowacyjną metodę przeprowadzania zabiegów, co zmniejszyło śmiertelność o x procent. Wyleczenie podczas terapii to nieco bardziej subiektywne oceny – sam pacjent może „odkryć nowego siebie”, podczas gdy otoczenie uzna, że w sumie to zmienił się bardziej na niekorzyść.
Dość częstym błędem jest to, że terapię postrzega się jako jeden uniwersalny sposób leczenia. Tymczasem problemy, z jakimi przychodzi się do psychiatrów i psychoterapeutów, są bardzo różne i wymagają odmiennego podejścia. Niekiedy wskazane jest dodatkowe leczenie farmakologiczne, do czego zwykły terapeuta nie jest upoważniony. Wreszcie, terapeuci to także ludzie – mają swoje sposoby leczenia, swój światopogląd, swoje doświadczenia. A od tego, nawet najlepszym profesjonalistom, nie zawsze udaje się odciąć. Ponadto, w psychoterapii są różne szkoły, nurty i trendy, które należy dopasować nie tylko do typu zaburzenia czy traumy, ale i charakteru pacjenta, tak by czuł się on komfortowo i miał zaufanie do terapeuty.
Niewłaściwe oczekiwania
To zaufanie jest zresztą czasami stanowczo za głębokie. Terapeutę traktuje się raczej jak przyjaciela, a nie lekarza. Za wiele ufności pokłada się w jego możliwości, zapominając, że główną pracę należy wykonać samemu. Niekiedy tworzy się nawet coś na kształt uzależnienia – pacjent nie umie sam zająć się żadną życiową kwestią, ze wszystkim zgłasza się do specjalisty, i w dodatku liczy, że ten mu przedstawi jakąś magiczną recepturę o natychmiastowym działaniu. Terapia robi się stałym dodatkiem do życia, jak chodzenie na siłownię – ważne są nie tyle realne efekty, ile sam fakt przebywania w gabinecie, bo to oznacza, że coś się robi.
Często też, zwykle za sprawą filmów i seriali, pacjenci oczekują spektakularnego przełomu, olśnienia, momentu totalnego catharsis, podczas gdy prawdziwa terapia to zazwyczaj proces – przełomowe momenty są, ale rzadko kiedy o filmowej dramaturgii. Niektórych rozczarowuje to do tego stopnia, że przerywają leczenie i szukają alternatywnych metod, w których niestety więcej jest teatralności niż faktycznej pomocy o długofalowych skutkach.
Złościć może i to, że terapeuta nie okazuje należytego współczucia. Są bowiem osoby traktujące terapię jako możliwość wygadania się i narzekania na wszystko co boli, i na tym koniec – skoro płacą, to nie po to, by ktoś im mówił niewygodne rzeczy. I kiedy terapeuta nie potakuje, że „tak, to wszystko wina tamtych”, czują się jeszcze bardziej pokrzywdzeni przez los, ponieważ wcale nie chcą się rozwijać, zmieniać, nabywać świadomości. Zalecenia terapeuty odbierają bardzo personalnie, jako krytykę i atak. Są przekonani, że terapeuta nie ma racji, bo gdyby miał, to by po prostu mówił dokładnie to, co myśli sobie pacjent.
Czy trzeba rozgrzebywać przeszłość?
Co nie znaczy, że poddawanie w wątpliwość postępowania terapeuty nie bywa uzasadnione. Tu właśnie wraca ta kwestia dopasowania metody leczenia do specyficznej sytuacji konkretnego pacjenta – z czym mamy się zmierzyć, w jaki sposób oraz do czego ostatecznie to powinno doprowadzić. Jest wiele osób, które przychodzą do terapeuty z bardzo jasno sprecyzowanym problemem, ale każe się im wracać do dzieciństwa, traumatycznych wspomnień i drobiazgowego analizowania relacji z rodzicami. A nie wszystko wymaga aż tak głębokiej analizy, i po drugie, jeśli się kiedyś jakiś koszmar przetrawiło, przebolało i wrzuciło w dalekie zakamarki pamięci, wyciąganie tego po latach może niepotrzebnie pogorszyć stan i tylko skomplikować sytuację zamiast ją rozwiązać.
Zbyt często w źle prowadzonej terapii stosuje się proste przełożenia, na zasadzie: mama nie przytulała, dlatego teraz nie umiesz stworzyć udanego związku. I nic, żadnego wytłumaczenia, dlaczego tak się dzieje, co dałoby się z tym zrobić i jak uniknąć błędów w przyszłości. Jest raczej wygodna wymówka dla swoich wad i niepowodzeń – no tak już mam, skrzywdzono mnie 20 lat temu, nic na to nie poradzę. A właśnie po to powinna być terapia, by sobie z tym poradzić.
Trudno też oczekiwać dobrych efektów, kiedy terapia odbywa się z musu – są profesje, gdzie oczekuje się udziału w takich sesjach, lub silnie się nakłania do terapii osoby po ciężkich wypadkach, katastrofach, utracie bliskiej osoby. Jasne, zachęta się przyda, bo nie każdy umie prosić o pomoc, jeśli jednak zachęta przybiera formę silnej presji czy wręcz nakazu, rozmowa z terapeutą może jeszcze bardziej pogłębić uraz, jako że dochodzi nowy stres i duży dyskomfort. Sytuacja się komplikuje, kiedy zaleceniem jest terapia grupowa, gdzie wśród obcych ludzi trzeba się dzielić własnymi, intymnymi przeżyciami, co bywa równie traumatyczne jako samo trudne przeżycie.
Szczęście za wszelką cenę
Przykre jest także, gdy otoczenie bagatelizuje nasze dramaty, bo mówiąc „weź się w garść, inni mają gorzej” nie wyświadcza się nikomu żadnej przysługi – jeśli komuś jest źle, to po prostu jest mu źle, i wartościowanie tego nie sprawi, że ktoś nagle przejrzy na oczy. O ile jednak ryzykowne jest mówienie, że ktoś coś sobie wmawia, tak część problemów rzeczywiście nakręcamy sobie sami.
Trochę jest winne to, jak bardzo jesteśmy przebodźcowani, dlatego już niewielki przestój potrafi wzbudzić w nas duży niepokój. Plus ciągłe przyrównywanie się do innych oraz stale sączący się przekaz, że nawet nie tyle możesz, ile powinieneś wszystko, a tu proszę, są przykłady osób, które dają radę. I jeśli weźmie się sobie te przekazy do serca, to normalne, zwyczajne życie staje się klęską, nieraz do takiego stopnia, że idzie się do terapeuty.
Do leczenia kwalifikować się może dosłownie każdy życiowy dyskomfort, choć w zdecydowanej większości przypadków człowiek sam by się z tym łatwo uporał. Niepokoi nuda, nieudany dzień w pracy, kłótnia z partnerem, nieudany wyjazd na wakacje, mała złośliwość ze strony sąsiadki – niemiłe, ale całkiem zwyczajne rzeczy, z jakich składa się życie. Cokolwiek, co wywołuje spadek nastroju, rozkłada się na czynniki pierwsze, dorabiając do tego większe znaczenie niż to ma w rzeczywistości, jak gdyby rzeczywiście było nieco prawdy w powiedzeniu, że „od dobrobytu przewraca się w głowie”. Oczywiście, łatwo to wyśmiać, ale czasami chyba naprawdę warto się zastanowić, czy codzienna szarzyzna to rzecz kwalifikująca się do leczenia.
Zostaw komentarz