Czy tragedie czegoś nas uczą?
Warto uczyć się na błędach. Najlepiej cudzych, choć te własne dobitniej przemawiają do rozumu. Raz się sparzysz i już wiesz, że łapy do ognia się nie wsadza. Nie grzebie drucikiem w gniazdku. Nie szuka guza, nie prowokuje niepotrzebnie losu. Nie kusi złego. Gdy życie parę razy sprzeda soczystego kopniaka, człowiek zaczyna doceniać to, co dobre i piękne. Co wartościowe.
No, prawie. Za każdym razem, gdy ludzkość, albo pojedyncze jednostki, doświadczą jakieś tragedii, pojawia się przerażenie. A z niego wynika przekonanie, że teraz wszystko się zmieni. Zniknie świat znany do tej pory. Będzie inaczej. Tylko czy lepiej? Można mieć wątpliwości.
Nagroda za dobre zachowanie
Uczymy się na błędach, bo tak jesteśmy skonstruowani. Nazywa się to życiowym doświadczeniem. Zrobisz coś źle, zostaniesz ukarany, i mózg to zapamięta. Zrobisz coś dobrze, to również zostanie zapisane w pamięci. Ten zapis przypomina, by nie powtarzać głupot i unikać kolejnych kar, za to przy właściwym postępowaniu uruchomi się tryb nagradzania. Innymi słowy, dla własnego dobra warto korzystać wyłącznie z informacji zapisanych w przegródkach z etykietką „korzyści”.
W praktyce to bardziej złożony mechanizm. Liczy się skala tragedii, jej okoliczności, indywidualne predyspozycje, emocje oraz bilans zysków i strat. Z wielu przerażających wydarzeń udało się wyciągnąć wnioski, które zaowocowały widoczną poprawą. Jak prawo lotnicze, o którym często się mówi, że zostało „napisane ludzką krwią” – każdy rozbity samolot wymusił zaostrzenie standardów i zmiany w procedurach, dzięki czemu dzisiaj to najbezpieczniejszy środek transportu.
W medycynie też ciągle starano się szukać najlepszych rozwiązań, by ulżyć ludziom w cierpieniu, choć czasem środki do celu były przerażające. Dramat niewolnictwa w końcu uświadomił ludziom, że nie powinno się innych traktować jak rzeczy bez wartości. Słowem – sporo się zmieniło. Ale zmiany te często rodziły się w bólach i nim stały się normalnością, nierzadko musiały minąć całe stulecia.
Było źle, ale…
Jednak tak generalnie, historia może sobie uchodzić za „nauczycielkę życia”, tylko jakoś niewiele sensownego z tej nauki wynika. Tak, idziemy do przodu i zasadniczo żyjemy lepiej niż nasi przodkowie. Czegoś tam się uczymy, rozwijamy kolejne cywilizacje, ale tragedie jak były, tak są nadal. W dodatku często są to tragedie skopiowane z przeszłości, o których powszechnie mówiono, że „nigdy więcej”.
W skali globalnej pamięć o brutalnych czasach jest skrzętnie pielęgnowana, można jednak odnieść wrażenie, że zapomina się o przyczynach tych nieszczęść i tym samym lekceważy działania prewencyjne. Albo po prostu poszczególne grupy różnie to sobie interpretują, przez co proponowane rozwiązania niekoniecznie przynoszą poprawę.
Nawet największe tragedie, jak wojna, prowadzą do mocno rozbieżnych wniosków – dla jednych to coś, co już nigdy nie powinno mieć miejsca i należy robić wszystko, co w naszej mocy, by kolejnej wojny uniknąć, inni romantyzują przeszłość, dopatrując się w wojnie męskiej przygody hartującej charakter. I wystarczą zręczne argumenty oraz odwołanie się do emocji, by udowodnić, że obecna sytuacja nie jest wcale jak wtedy, bo okoliczności inne, nasz cel jest słuszny, a wróg zasługuje na dyby.
Inaczej mówiąc, ciężkie przeżycia każą spojrzeć na życie z innej perspektywy, ale nie jest ona jednakowa dla ogółu. Czasem, gdy już uda się wygrzebać z tarapatów, ludzie chcą tylko spokoju i tępią w zarodku wszelkie próby powrotu do paskudnej przeszłości, ale czasem ich mało przyjazne stanowisko tylko się utwardza.
Historia pokazuje, że ludziom wyjątkowo opornie idzie ustanawianie dobrych rządów. Pod każdą szerokością geograficzną można zaobserwować to zjawisko – obala się stary ład, jest nadzieja na stworzenie krainy szczęśliwości, zamieszkanej przez porządnych, miłujących pokój ludzi, po czym wygrywa chciwość i obsesja na punkcie władzy. Powraca przemoc i ucisk słabszych, zapomina się o szlachetności, a opiewane przed chwilą wartości zanikają albo stają się pretekstem do zachowań niegodziwych. Jak gdyby te wrodzone paskudne cechy były czymś nie do okiełznania. Dowodem, że o wartościach fajnie sobie pogadać, ale to nie dzięki nim wychodzi się na swoje. I historia się znowu powtarza.
No dobrze, ale czyja to wina?
Najgorsze w naukach z historii jest to, że odpowiedzialność jest zwykle zbiorowa. Żeby było lepiej, trzeba najpierw wykazać, dlaczego wcześniej działo się źle. Zawsze, gdy na tapetę trafi jakaś dramatyczna sytuacja, ludzie są zszokowani, przeżywają, szukają winnych, próbują naprędce coś zrobić. Lecz gdy emocje opadną, o sprawie się zapomina. Nikt nie poczuwa się do winy, nikt nie chce przyznać, że też bagatelizował problem, a może i dołożył swoją cegiełkę do tego nieszczęścia.
Po drugie, gdy sprawa ociera się o politykę, często do głosu dochodzi populizm i dla zadowolenia tłumu rzuca się szybkie, lecz mało skuteczne na dłuższą metę rozwiązania – nie powiedzą, że nic nie robimy, a że to się wkrótce zawali, to już nie nasza sprawa, niech martwią się następcy. A że tragedia nadciągnie, to żadna tajemnica, po prostu dzisiaj nie chcemy o tym myśleć. Zresztą, może nic takiego się nie stanie, nie ma co panikować, ileż to razy prorocy straszyli ludzi na darmo.
Zapobieganie nieszczęściom w dużym stopniu zależy od tego, czy owa tragedia dotknęła mnie osobiście i w jakim zakresie, oraz co stało się potem. Jeśli próba naprawy czegoś złego będzie mieć tak ogólnie dobre skutki, lecz we mnie konkretnie uderzy, naturalnie pojawi się sprzeciw. Co mnie obchodzą inni ludzie, skoro ja nie odnoszę korzyści? Często po prostu przeważa osobisty interes i trudno się temu dziwić, bo niby czemu ja mam się poświęcać dla świetlanej przyszłości i dlaczego to ja muszę się dopasować do nowych realiów?
Dlatego wciąż są ludzie, którym nie w smak cywilizacyjny postęp, ponieważ tracą w ten sposób swoje wpływy, uprzywilejowaną pozycję, i jeśli są wystarczająco mocni, zrobią powtórkę z rozrywki. Ale nie trzeba być na szczytach władzy, by zmienić swoje nastawienie wobec tragicznych wydarzeń – wystarczy, że nowy porządek nie przyniesie obiecywanej poprawy i życie wprawdzie pod pewnymi względami stało się wygodniejsze, ale też nie takie cudowne, jak zapowiadano.
Więc wraca się coraz chętniej pamięcią do czasów minionych, wybierając tylko te co ładniejsze fragmenty starej rzeczywistości, bez uczciwej, pełnej oceny. Może wcale nie było kiedyś tak fatalnie? A może i było strasznie, ale przynajmniej… i tu można wstawić sobie dowolną korzyść, jaką rzekomo odnosiło się z dramatycznej sytuacji. Problem bowiem w tym, że „nowe” znaczy „nieznane”, i tego lepszego życia trzeba się najpierw nauczyć, a to u większości budzi niechęć – wcześniej było kijowo, ale przynajmniej stabilnie.
Ktoś na górze mnie chyba nie lubi
A jak to wygląda w przypadku, gdy tragedia nie jest zbiorowym doświadczeniem, tylko jest bardzo osobista? Niestety, gdy los walnął z pięści naprawdę mocno, ciężko się z tego otrząsnąć. Bolesna przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszości i nie wszyscy potrafią sobie z tym poradzić. Jeśli się swojej traumy nie przepracuje, cierpienie ani nie wzmacnia, ani nie uszlachetnia. Tkwienie w żalu nie uczy niczego, dlatego powiela się stare błędy, bez zrozumienia, skąd ta złośliwość losu.
Tragedia często prowadzi do zgorzknienia, zawiści, zmienia człowieka na gorsze. To taki mechanizm obronny – nie dać się znowu skrzywdzić. Tylko że gdy brak wiedzy, co było przyczyną nieszczęścia, to taka obrona nie zdaje egzaminu.
Jeszcze gorzej, gdy na tragedię naprawdę nie miało się wpływu. Zgorzknienie jest tym głębsze, im większe poczucie dziejowej niesprawiedliwości. Bo przecież całe życie byłam uczciwa, więc dlaczego to mnie ktoś ukradł tożsamość i zaciągnął na moje konto pożyczkę, z czym mam teraz ogromne kłopoty? Jakim cudem to mnie dopadł wyjątkowo złośliwy nowotwór, jeśli codziennie ćwiczę, nie piję i jem zdrowe sałatki? Niby za co mnie to spotyka, a prawdziwe dranie żyją sobie jak pączuszki w maśle i włos im z głowy nie spada, mimo całego zła, jakiego dokonali? Czego to miało mnie nauczyć? Chyba tylko tego, że nie warto się starać.
Życie przeleciało przed oczami
Nie bez powodu jednak mówi się, że tragedia to wielki przełom. Coś dramatycznego zmusza zwykle do przewartościowania swojego życia. Ustawienia priorytetów na nowo, bo do tej pory nie doceniało się tego, co faktycznie jest ważne. Zwykłe błędy niekoniecznie prowokują do zmian w postępowaniu, ale sytuacja, w której życie wisiało na włosku albo było bardzo blisko tego, to zupełnie inna historia.
Przerażenie, że właśnie nadchodzi kres, jest tak silne, iż nie sposób uniknąć pytań o sens swojej egzystencji. Można powiedzieć sobie kilka niewygodnych prawd, szczerze ocenić dotychczasowe dokonania i przekonać się na własnej skórze, gdzie leżą największe skarby. Jak mogłam sobie nie wyobrażać życia bez tych pierdół, jednocześnie zaniedbując kluczowe kwestie? Przychodzi wtedy do głowy, jak niepotrzebnie byłam złośliwa dla rodziców, którzy w sumie nic złego mi nie zrobili, jak błahe były powody kłótni z mężem, którego przecież kocham, jak przejmowałam się opinią ludzi, których dzisiaj, w krytycznej chwili, nie stać choćby na grzecznościowy telefon.
Te myśli czasem zostają i rzeczywiście zaczyna się żyć tak, by już później nie mieć podobnych wyrzutów sumienia. Wykorzystuje się drugą szansę. Ale czasem, gdy pierwszy szok minie, wraca się na stare tory. No tak, stałam jedną nogą w grobie, ale dzisiaj już mam się świetnie, więc czemu by nie zapalić tego papierosa, nie oddać się na powrót wyniszczającej pracy, nie traktować kolejnych partnerów jak służących? Nie rozumiem, dlaczego w momencie kryzysu wydawało mi się to czymś złym. Widać taka już jestem, no trudno.
Na „lepsze” trzeba zapracować
Kiedy strach mija i udaje się przezwyciężyć najgorsze, dość często zapomina się o wcześniejszych postanowieniach. Najczęściej dlatego, że rzeczywistość rozminęła się z wyobrażeniami o nowym, wspaniałym życiu. Wiele osób oczekuje po prostu, że te ważne rzeczy, które odkryli dzięki przeżytej tragedii, przyniosą im określone korzyści, a oczekiwania są zwykle w bardzo różowych kolorach. W końcu po coś przetrwałam ten syf, prawda? A tu zonk.
Mój zreformowany światopogląd nie spotkał się z uznaniem otoczenia. Gorzej, dla niektórych stałam się nieudacznikiem przykrywającym niepowodzenia mitycznymi wartościami – mało kto docenia, że teraz stawiam na proste, uczciwe życie, a nie pieniądze i zaszczytne stanowiska. Bliskie osoby? Trochę męczą. Rodzina? Kupa dodatkowych obowiązków. I nagle tamto życie jawi się znowu jako coś fajnego i nie pamięta się w sumie, dlaczego uchodziło za puste i samolubne.
Inaczej to jednak widzą osoby, które do drugiej szansy podeszły… no właśnie – jak do szansy. Czyli do czegoś, co jest dobrym punktem wyjścia, ale wymaga pracy. Tragedia była nauczką, wyciągnęło się z niej odpowiednie wnioski, a teraz trzeba wdrożyć nowe zasady zamiast oczekiwać, że wszystko samo się pięknie ułoży. I co tu dużo kryć, wymaga to sporo siły, samozaparcia i umiejętności wynajdywania plusów w beznadziejnych sytuacjach, zwłaszcza gdy po tragicznym doświadczeniu powrót do dawnego porządku nie jest już możliwy.
Z dramatu można wiele wynieść – odkrywasz, komu na serio na tobie zależy, zdobywasz doświadczenie, uczysz się empatii, kształtujesz charakter, nabywasz pokory i lepiej rozumiesz otaczający świat, dzięki czemu łatwiej uniknąć kolejnej porażki. Można, ale to się niestety samo nie zrobi.
Komentarz ( 1 )
Wiele razy oberwałam za okazanie komuś dobroci, a mi to nadal to robię. Wciąż wchodzę do tej samej rzeki. To prawda że przeżycie własnej tragedii więcej uczy, choć znam takich które nie wyciągnęły wniosków z nauki i dalej wkładały łapy w ogień.
Pozdrawiam Cię serdecznie