Czy w życiu warto spróbować wszystkiego?
Jako ludzie wychodzimy z założenia, że egzystencja nie powinna się sprowadzać wyłącznie do przetrwania. To kluczowe, wiadomo, ale po coś jednak mamy świadomość, emocje, rozwiniętą inteligencję. Po coś więcej niż tylko smętne wegetowanie od jednego dnia do drugiego. Niestety, koniec końców życie wielu ludzi poniekąd do tego się właśnie sprowadza, co budzi żal, bo widać, że innym jakoś się udaje wyjść ponad elementarne potrzeby.
Udaje się żyć pełną piersią. Doświadczać nowych rzeczy, poznawać ludzi, próbować, smakować, przeżywać, mieć co wspominać na starość. Dlaczego nie wszyscy tak mogą? Cóż, jednym brakuje okazji, drugim możliwości, jeszcze innym odwagi, bo jednak życie na maksa to wielka niewiadoma. Ale czy rzeczywiście warto żałować, że na swoim koncie nie ma się tylu przygód?
Masz tylko jedno życie
Rutyna ma swoje plusy, daje poczucie bezpieczeństwa, zakotwiczenia, posiadania czegoś własnego. Niepewność jutra dla większości nie jest niczym przyjemnym – dużo lepiej wiedzieć, że jutro też na śniadanie będzie smaczna kanapka, a wieczorem można się wślizgnąć do ciepłego łóżeczka. Ale jakiś dreszczyk emocji też by się przydał, bo nie da się w nieskończoność kisić w tym samym sosie.
Można bezmyślnie, tchórzliwie trwać i można też dobrze się bawić. To drugie nie wyklucza oczywiście posiadania obowiązków, po prostu poza pracą, domem, rodzinnymi powinnościami jest jeszcze sporo miejsca na rzeczy niepraktyczne – zasadniczo nie są one niezbędne do przeżycia, ale to właśnie za ich sprawą ma się poczucie spełnienia i satysfakcji. To do nich odwołujemy się w gorszych chwilach, że ech, kiedyś to było, co może być świetnym motywatorem aby wygrzebać się z chwilowego dołka.
A do czego tak konkretnie? No, paleta możliwości jest przeogromna. Co kogo kręci. Na liście rzeczy do odhaczenia może się znaleźć niemalże wszystko, najbardziej wariackie, nietypowe pomysły. Im więcej, tym lepiej, wszak czasu mało, no warto go jakoś sensownie spożytkować. Nie dać się przeciętności i nie żałować pod koniec, jakież to nudne, bezbarwne życie przyszło prowadzić.
Odnaleźć radość życia
To podejście się bardzo zmieniło od czasów naszych dziadków, mówi się nawet o kulturze YOLO, czyli you only live once. Poświęcenie, oddanie, obowiązki to wciąż ważne wartości, ale nie powinny one zdominować całego życia, człowiek ma prawo oczekiwać czegoś więcej. Cóż fascynującego jest w codziennym kieracie, bez nadziei na jakiekolwiek szaleństwo? Czy to można w ogóle nazwać życiem?
Spróbować warto, choćby po to, żeby mieć pewność „to nie dla mnie”. Jeśli okazje same pchają się w ręce, głupio nie skorzystać. Doświadczenie pokazuje, że skoncentrowani tylko na tym, co robić należy, często gorzko tego później żałują – są zmęczeni i sfrustrowani, oszukani przez los, przepełnieni goryczą „a po co to wszystko było?”.
Życie jest generalnie męczące, więc łatwo wpaść w nudną powtarzalność i nim się człowiek spostrzeże, kupa czasu gdzieś ucieknie między palcami. Za młodu jeszcze jakoś stać na wariactwa, ale z wiekiem para się ulatnia i zamiast pobudzenia kolejnymi nowościami doświadcza się jedynie dobrze znanych, aż do obrzydzenia, aktywności.
Przełamanie takiego marazmu jest bardzo dobre dla naszej psychiki, a wcale nie muszą to być jakieś nadzwyczajne rzeczy. Nierzadko impulsem jest wydarzenie tragiczne, jak ciężka choroba czy zakończenie nieudanego związku – dociera wtedy, jak życie jest ulotne i jak wiele dni zmarnowało się bezpowrotnie, co zachęca do wyjścia poza schemat. Zupełnie nowe doznania pomagają odnaleźć szczęście, łatwiej też dzięki temu poprawić swoje relacje z innymi ludźmi. A będąc w tak dobrym nastroju, jest się także mniej krytycznym wobec szarówki dnia codziennego – bo nie jest już ona jedynym wypełniaczem rzeczywistości.
Wszystko jest dla ludzi?
Przygoda kojarzy się z czymś pozytywnym. Mogą być chwile strachu, lecz koniec końców to miłe przeżycia, dające pozytywny efekt – jest bliskość, więź z ludźmi, nowe emocje, doświadczenie procentujące na przyszłość, cenna życiowa wiedza, jakiej nie znajdzie się w podręcznikach. Otwarty umysł to wielka zaleta, ale otwartość, podobnie jak wolność, powinna iść w parze z odpowiedzialnością. Tymczasem rzucanie się na nieznane wody dość często wypływa z lekkomyślności – żyje się raz, co będzie to będzie, kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije.
Myśli się wtedy głównie o doraźnej, szybkiej przyjemności, czasem jeszcze stoi za tym chęć zaimponowania reszcie. Podejmowanie każdego ryzyka, bo do odważnych świat należy, staje się raczej drogą do autodestrukcji – skoro masz żyć jakby jutra nie było, to bez sensu jest przejmować się wynikiem śmiałych akcji. W dodatku niekoniecznie są to nowości wybierane świadomie, a po prostu pójście z falą, byle tylko miało posmak nieznanego. I przy okazji zrobi wrażenie na publiczności.
W wielu przypadkach „żyje się tylko raz” to nic więcej niż wymówka dla głupich, niebezpiecznych albo wątpliwych moralnie czynów. Dla ludzi, którzy chcą przekonać resztę, że ich idiotyczne działania mają głębszy sens. No bo skoro wszystko, to wszystko. Czy powinno to w takim razie obejmować kradzież, gwałt, narkotyki, zabicie drugiego człowieka? A jeśli nie, gdzie leży granica? Co jeśli ktoś poczuje smak życia, robiąc naprawdę parszywe rzeczy?
Zgubne pragnienie odmiany
Wydaje się więc oczywiste ograniczenie prób do rzeczy, które nie krzywdzą innych, nie czynią poważnej, nieodwracalnej szkody. Dobrze też, by z nich wynikła jakaś nauka, doświadczyło się nowych emocji otwierających oczy na nieznane. A co z krzywdzeniem samego siebie? W YOLO widać często więcej beztroski niż planu na lepsze życie, przez co szalone doznania będą się w przyszłości odbijać głośną czkawką, bo wyjdzie, że jednak trochę rezerwy w podejściu do życia naprawdę się przydaje. Źle jest po prostu, gdy koncentrując się na doznaniach i przesuwaniu granic nie myśli się o możliwych konsekwencjach, o tym, czy to daje benefity inne niż tylko doraźna frajda.
Ciągła potrzeba nowych doznań może sugerować jakieś głębsze problemy, ucieczkę od życia, usilne udowadnianie sobie i reszcie, że ja żyję serio, a nie jak korpo-robocik. Gubi się ta pozytywna część, że w ryzyku chodzi o podkręcenie życia, a nie wywalenie go do góry nogami bez żadnego konceptu. Poza tym, czy w takim trybie rzeczywiście próbuje się nowych rzeczy? Bo jak się tak dobrze przyjrzeć, to w kółko powtarza się jeden schemat, tyle że inny od tak zwanego „zwykłego życia”.
Czy można się nauczyć na cudzych błędach?
Sięgając po nowe, przeważnie szukamy silnych emocji i potwierdzenia, że coś warto robić, a czegoś absolutnie nie. Z tym drugim to trochę ryzykownie, ale cudze doświadczenie nie wszystkim wystarcza podczas życiowej edukacji, oni muszą coś poczuć na własnej skórze, aby wyrobić sobie zdanie. Inna sprawa, że bazując wyłącznie na doświadczeniach już opisanych przez poprzedników, faktycznie można swoje życie wyjałowić.
Są jednak te opisy bardzo pomocne, właśnie w tym, by we własnym sumieniu ocenić, gdzie warto szukać korzyści dla siebie, a gdzie można wpaść w zwykłe szambo i nie da się popełnionych błędów wytłumaczyć wiekiem czy szczególną sytuacją. Kłopot w tym, że autorskie oceny nie zawsze są trafne i czasem się tego żałuje, że kiedy była okazja, rozsądek wygrywał.
Ale bywa i tak, że żałuje się braku wstrzemięźliwości. To przede wszystkim sprawy o skutkach nieodwracalnych, jak ciężki wypadek, kalectwo, śmierć, wielka krzywda dla postronnych świadków. Najgorzej, gdy z góry dało się tak naprawdę przewidzieć, jak brutalne będą efekty przeżywanej przygody, a mimo to poszło się na całość, bo co jeśli jutro nadejdzie koniec świata? Koniec nie nadszedł, a przynajmniej nie taki – ktoś teraz musi słono płacić za chęć doświadczania nowego.
Wszystko można, ale nie zawsze trzeba
Niestety, skutków podejmowanych decyzji nigdy nie da się przewidzieć na sto procent, można jedynie oszacować ich prawdopodobieństwo. Mało co jest tak na bank oczywiste, stąd pokusa, by jednak skoczyć w nieznane, a nuż się uda. I w sumie warto to robić, warto pozwolić sobie na spontaniczność, a nawet na popełnianie głupstw, bo większość ludzi z nich wyrasta i dzięki nim dojrzewa.
Większość ludzi częściej odczuwa żal przez brak akcji niż brak rozsądku. Szalone wydarzenia, jeśli nie mają tragicznego końca, wspomina się z rozrzewnieniem, a zaniechanie nie daje większych emocji – można się pocieszać, że pewnie ominęło coś złego, ale to tylko przeczucia, które nie wywołują na plecach przyjemnego dreszczyku.
Żal jest tym większy, gdy za rezerwą stał nie tyle własny rozsądek, co strach przed złośliwym gadaniem. Nierzadko chęci wcale nie brakowało, ale obawa, że krzywo spojrzą, skutecznie demotywowała, co zresztą może być kolejnym życiowym wyzwaniem – zdecydować, czy od tej pory chce się żyć po swojemu, czy robić jedynie rzeczy aprobowane przez otoczenie.
Zostaw komentarz