Czy warto rzucać pracę, kiedy ma się jej dosyć?
Wredny szef. Fałszywa koleżanka biurko obok. Kolega, który cię zakapuje u przełożonych za dwie minuty spóźnienia. Toksyczna atmosfera, brak obiecanej podwyżki, kolejny weekend z nadgodzinami i wiecznie jakieś pretensje. I nikt nie docenia za wykonaną pracę. Każdemu pewnie choć raz zagotowało się w głowie i tylko ostatkiem sił nie wykrzyczał tej bandzie durniów, co się o nich myśli.
A wejść do szefa i rzucić „odchodzę”, z barwnym opisem, co i gdzie mógłby mi zrobić? Ach, gdyby tylko starczyło odwagi! Bo kiedy praca naprawdę staje się nie do zniesienia, nie wystarczy się zwolnić. Dla lepszego samopoczucia chce się to zrobić z przytupem, odpłacając się chociaż werbalnie za wszystkie doznane krzywdy. Ale może to dobrze, że koniec końców tej odwagi zwykle brakuje?
Odejść i co dalej?
Praca, niestety, nie zawsze jest satysfakcjonująca. „Podążaj za marzeniami”, „miej odwagę sięgać po swoje”, „znajdź swoją pasję i zacznij na siebie zarabiać”, „jak kochasz co robisz, to wcale nie pracujesz”, i tak dalej, motywacyjnych haseł jest całe mnóstwo, a internetowi mędrcy prześcigają się w zapewnianiu, że to proste jak pstryknięcie palcami. Tymczasem większość musi w robocie znosić przeróżne upokorzenia. To znaczy, teoretycznie nie musi, ale życie jest takie, że nie bardzo można sobie pozwolić na bezrobocie, a tym przeważnie się kończy bezkompromisowe postawienie szefowi.
Oczywiście, masa ludzi powie, że „ja na twoim miejscu bym się nie dała tak pomiatać”, ale w praktyce wielu się jednak da, zaciśnie zęby i pójdzie dalej, bo dzieci na utrzymaniu, bo kredyt, bo i tak ledwie starcza do pierwszego, więc co to będzie, kiedy na koniec miesiąca na konto nie wpłyną żadne pieniądze. W pracy często nasza hardość się stępia, właśnie z tych wymienionych powodów, ale przychodzi moment, że serio, dłużej się nie da. Może nie będzie tak spektakularnie jak w sennych wyobrażeniach, jednak wypowiedzenie trafi na biurko. Koniec, więcej nie zniosę. Cokolwiek nadejdzie jutro, nie może być gorsze od tego piekła zwanego dla niepoznaki pracą.
I rzeczywiście, upragniona ulga może wtedy nadejść. Błogo rozpływa się po ciele, i jeśli czegoś żal, to wyłącznie tego, że nie rzuciło się roboty wcześniej. Odejście z dnia na dzień potrafi być oczyszczające, bo definitywnie zrywamy z toksycznym środowiskiem, a siedząc w pracy, chcąc nie chcąc, wielu rozbudza w sobie nadzieję, że się coś poprawi, dzisiaj nie było przecież tak najgorzej, no trzeba jakoś pchać ten wózek, a inni wcale nie mają lepiej. Jasne, jest lęk przed niepewnym jutrem, ale jest także odzyskanie własnej godności, wraca wiara w siebie, poczucie sprawczości, jest prawdziwa motywacja do działania.
Oj, może jednak nie trzeba było…
Tak się zdarza, ale nie jest to reguła. Po pierwszej euforii mogą wrócić stare lęki, teraz nawet zwielokrotnione, bo oszczędności topnieją w zastraszającym tempie. Nie wszystkim po rzuceniu pracy udaje się od razu znaleźć nową, nawet wtedy, gdy mocno obniżają oczekiwania. W dużym mieście, z relatywnie małym bezrobociem, zwykle jest szansa na jakąkolwiek posadę, taką żeby chociaż przetrwać okres poszukiwań i nie zostać zupełnie z niczym, ale nierzadko oznacza to trafienie z deszczu pod rynnę – bo znowu słabe warunki, pensja skromniutka, a mając nowe zajęcie ciężko tak po prostu wychodzić po kilka razy w ciągu dnia na rozmowę kwalifikacyjną do konkurencji.
Bardzo często schowanie dumy do kieszeni nie wystarcza i nagle okazuje się, że nawet niskopłatne, kiepskie zajęcia są ciężkie do zdobycia. Mimo setki rozesłanych po różnych firmach CV telefon milczy, nikt nie zaprasza na spotkanie, żadnego odzewu. Zmiana życia miała być cudownym doświadczeniem i krokiem ku samorealizacji, a tymczasem skutek jest dokładnie odwrotny. Słowem – loteria. Szczęście może być po prostu czynnikiem dużo ważniejszym niż kompetencje i autentyczny zapał do pracy.
Sporo zależy też od charakteru, bo są osoby, które właśnie potrzebują takiego kopniaka, dojścia do ściany, kiedy zwyczajnie muszą zareagować, i nie mając wyjścia, pod presją, umieją się spiąć. Choć znowu, to kolejna zagadka – ci pewni siebie mogą się załamać, a ci wiecznie zestrachani okazują niespodziewany hart ducha. Nie ma reguły. Pewne jest natomiast, że nie mając dzieci i innych tego typu zobowiązań, z jakimś zapleczem, na przykład w postaci rodziców, którzy w biedzie zawsze poratują groszem, jest zasadniczo łatwiej niż tym, którzy mają na utrzymaniu jeszcze inne osoby i mogą liczyć wyłącznie na siebie.
Zmiana pracy czy totalna rewolucja?
Jeśli celem jest nowe, bardziej przyjazne miejsce pracy, to w poszukiwaniach – poza wspomnianym szczęściem – najistotniejsze będą posiadane umiejętności oraz doświadczenie. Tu warto się zastanowić, czy problemem była ta konkretna firma i jej nieudolni szefowie, czy może cała branża zalatuje lekko patologią. Bo w tym drugim przypadku zasadne będzie rozważenie zmiany kierunku w swojej zawodowej karierze.
Albo można pójść jeszcze dalej i założyć własną działalność. Praca na własny rachunek wydaje się bardzo kusząca, kojarzy się z niezależnością i samodzielnym ustalaniem reguł. W tym jest oczywiście sporo prawdy, ale, po pierwsze, naprawdę nie wszyscy mają talent do tego, by prowadzić własny biznes. Po drugie, na początku to zazwyczaj masa obowiązków i jeszcze cięższa praca niż na znienawidzonym etacie. Po trzecie, może i nie masz szefa nad sobą, ale masz za to klientów, i jak każdego marudę będziesz traktować w myśl zasady „nie to nie”, to się szybko może okazać, że nie bardzo jest komu świadczyć usługi.
Wreszcie, mylne jest przekonanie, że praca na swoim to robienie wyłącznie tego, co tak bardzo się kocha, bo przecież efekty tej pracy trzeba komuś sprzedać, czyli dochodzi cała masa biznesowo-marketingowych zagadnień, które albo ogarniasz we własnym zakresie, albo je komuś zlecasz, a to kosztuje. Jasne, to w dalszym ciągu może być fascynujące i tysiąc razy ciekawsze od zasuwania w korpo, niemniej własny biznes to dużo więcej niż niezobowiązujące hobby wyłącznie dla przyjemności. Wystarczy sprawdzić, ile firm powstaje każdego roku i jaki ich odsetek utrzymuje się na rynku dłużej niż 5 lat. I na ile faktycznie się im powodzi. Etat jak najbardziej może się wydawać niewolą, ale własna firma to niekoniecznie pełna wolność, swoboda i nieliczenie się z nikim.
Etat tylko dla nieudaczników?
Kiedy mowa o beznadziejnej pracy, etat często przedstawiany jest nie tylko jako niewolnicze tyranie na innych, ale też mówi się, że to rozwiązanie głównie dla mało ambitnych przeciętniaków. No i nie masz co liczyć na wysokie dochody, co akurat często okazuje się mocno rozbieżne z prawdą – wielu przedsiębiorców ledwo wiąże koniec z końcem, podczas gdy zatrudnienie na dobrym stanowisku to imponująca pensja plus różne benefity. Trudno też powiedzieć, że prowadzenie firmy będącej ciągle pod kreską to jakiś wielki prestiż, a takim z kolei może być etat w renomowanej marce.
Przedsiębiorca, który osiągnął sukces, pewnie nie będzie żałował swojego kroku i chętnie potwierdzi, że tylko w ten sposób można naprawdę rozwinąć skrzydła. Rzecz w tym, że nie wszystkim ta sztuka się uda, zatem gdy do odejścia z etatu pcha jedynie przekonanie, że praca u kogoś upokarza, a nie wewnętrzna chęć do rozkręcenia czegoś samodzielnie, to wielce prawdopodobnie, że owa przygoda zakończy się niepowodzeniem. Bo słabym i przegranym można być także na swoim.
Dużym problemem jest to, jak nieuczciwie często pokazuje się pracę na etacie, a jej atuty są prezentowane jak coś, czego należy się wstydzić. Tyczy się to zwłaszcza bezpieczeństwa – w porządnej firmie, która legalnie zatrudnia na etacie, zyskuje się stabilność i nawet kiedy dochodzi do zwolnienia, to nie wyrzuca się po prostu kogoś na bruk ot tak. A dla bardzo wielu osób takie poczucie stabilności oraz bezpieczeństwa jest kluczowe, bo na przykład chcą zaciągnąć kredyt na mieszkanie i planują drugie dziecko. Stałe godziny pracy też mogą być dużym atutem, podobnie jak jasno określony zakres obowiązków. Słowem, chyba nie warto ulegać magii motywujących haseł o budowaniu własnej firmy, jeśli w rzeczywistości pragnienia ma się zgoła inne.
Trzeba być gotowym na niespodzianki
Zmiana rzadko kiedy idzie dokładnie według wcześniejszego planu, co nie znaczy, że nie warto go mieć. I generalnie, nieprzemyślane odchodzenie z pracy, pod wpływem emocji, zwłaszcza takie z hukiem i paleniem za sobą mostów, rzadko kiedy jest naprawdę dobrym pomysłem. Porywczość się sprawdza, kiedy przez najbliższe parę miesięcy będzie się mieć za co żyć, w innych przypadkach można gorzko pożałować swojego romantyzmu.
Rzucenie pracy z dnia na dzień ma sens, gdy doszło do poważnego przekroczenia granic i czujesz, że jeszcze jeden dzień i dojdzie do tragedii, wybuchniesz, zwariujesz albo będziesz codziennie przed wejściem do biura ratować się ćwiartką z Żabki. Takie sytuacje jednak rzadko kiedy zdarzają się znienacka. Chęć rzucenia roboty w diabły zazwyczaj jest skutkiem dłuższego procesu, kiedy od miesięcy, lat nawet, doświadcza się głównie nieprzyjemności. To po prostu narasta, narasta i narasta, aż w końcu człowiek pęka. Inaczej mówiąc, był wcześniej czas na zastanowienie się nad zawodową przyszłością. Więc choć pokusa jest wielka, dobrze jest się przygotować do podjęcia ostatecznej decyzji i mieć choćby zarys planu, co wydarzy się po tym kroku.
Komentarz ( 1 )
Ogólnie wychodzę z założenie że tak, ale jak ma się na oku już coś innego