Czym jest „strefa komfortu”? I czy na pewno warto ją opuścić?
Chcesz sukcesu? Porzuć mentalność ofiary, przestać się bać otaczającego świata, zacznij walczyć o swoje, wybij się ponad przeciętność. Słowem – wyjdź wreszcie ze swojej strefy komfortu. Nie bądź mięczakiem, nie bądź tchórzem, przestań się łudzić, że los da ci cokolwiek za darmo. Bo nie da.
Czym jednak jest owa strefa komfortu? Dlaczego będąc „w środku”, nie można się rozwijać? Co złego jest w komforcie, do którego człowiek przecież sam dążył, zmęczony ciągłą walką z przyrodą, dzikimi zwierzętami, wrogimi plemionami? Nagle „bezpiecznie” znaczy „źle”?
W pułapce bezpieczeństwa
Dzisiaj, przynajmniej w niektórych częściach świata, człowiek żyje sobie w całkiem wygodnych, bezpiecznych warunkach. Oczywiście, ma swoje zmartwienia, czasem przeżywa prawdziwe dramaty, ale tak generalnie, masa strachów odczuwanych przez naszych przodków jest dla nas czystą abstrakcją. Można w miarę spokojnie prześlizgnąć się od jednego dnia do drugiego. Zamknąć się w swojej banieczce, nazywanej też „strefą komfortu”.
Cóż to takiego? Najprościej mówiąc, to taki stan, kiedy człowiek czuje się pewnie. Praktycznie nic go nie stresuje, nie widać zagrożeń, wokół same znajome rzeczy. Rzeczywistość biegnie po prostu swoim utartym torem. To właśnie daje ów komfort – nic nie zakłóca spokoju ducha, wszystko trzyma się w bezpiecznych granicach, jest pełna kontrola nad własnym życiem.
Brzmi zachęcająco, tyle że komfort ma swoją cenę – kiedy trzymasz się wyłącznie tego, co dobrze znasz, wpadasz w rutynę i pułapkę przeciętności. Strefa komfortu to miejsce miłe, lecz mało produktywne. Nic nie boli, ale i nie ma żadnej nagrody. Prawdziwe sukcesy majaczą gdzieś daleko, wcale nie wydają się na wyciągnięcie ręki. Bo żeby tak się stało, potrzebne jest wyjście z przytulnego zakątka.
Nic się nie chce
Strefę komfortu każdy definiuje sobie sam, na podstawie własnych lęków, przyzwyczajeń i życiowych pragnień. Wyjść z niej znaczy ryzykować tym, że dostanie się po głowie, ale jednocześnie to też większe szanse na realizację swoich marzeń. Pokonanie mentalnej bariery, która nakazuje siedzieć cicho, łatwe nie jest, jeśli jednak chcesz się wybić ponad średnią, musisz zrobić coś niezwykłego.
Strefa komfortu uchodzi za namiastkę prawdziwego życia. Bezpieczeństwo to naturalna potrzeba, jednak jego nadmiar rozleniwia, prowadzi do stagnacji i nudy, co z kolei negatywnie wpływa na poczucie wewnętrznej satysfakcji. Im dłużej to trwa, tym trudniej wyrwać się z marazmu, a komfort już tak dobrze się nie kojarzy – przeobraża się w dyskomfort. Gdzieś zatraca się ciekawość świata, coraz mniej powodów do autentycznej radości, życie stało się upiornie przewidywalne. I nie ma nawet siły, by wyjść jakoś poza schemat.
To mało korzystne położenie, bo nawet gdy nie marzy się o wielkich, śmiałych czynach, bezpieczna rutyna będzie w końcu uwierać. Kłopot w tym, że ludzie, tak ogólnie, nie lubią podejmować ryzyka, ponieważ bardzo nie lubią się mylić, a wyjście ze strefy komfortu wymaga konfrontacji z własnymi ograniczeniami – konfrontacji, którą nierzadko się przegrywa.
A jednak warto, bo stawiając przed sobą wyzwania, można wreszcie rozwinąć skrzydła, odkryć w sobie nieznane talenty, odnaleźć pasję, sięgnąć po rzeczy, które wydawały się nieosiągalne. I kurczę, jak to wtedy smakuje! O wiele bardziej niż robienie w kółko tego samego. Co to za sztuka, spocząć na laurach i trzymać się wyłącznie pewnych, sprawdzonych rozwiązań? Nikomu się tym nie zaimponuje, a z czasem zniknie się zupełnie pod warstwą przeciętności, w tłumie równie bezbarwnych postaci, z żalem i zazdrością, dlaczego innym udaje się wieść żywot znacznie ciekawszy.
Wyjść, ale dokąd?
Przeciętność to cecha większości, więc nic dziwnego, że są całe tłumy ludzi próbujących jakoś zawalczyć o wyższą pozycję. Chwała im za to, lecz dużo gorzej jest z „pomocnikami”, co obiecują awans na króla wszechświata, wszak nie ma rzeczy nie do zdobycia dla tych prawdziwie zdeterminowanych. Zrzuć swoje mentalne okowy! Żyj, nie wegetuj! Myśl samodzielnie! To tylko niektóre z motywujących haseł, w których nie byłoby nic złego, gdyby nie idący za nimi często bardzo szkodliwy przekaz.
Pomoc mądrzejszych, bardziej doświadczonych mentorów na pewno się przydaje, ale to właśnie martwi, jak często oferowane wsparcie niewiele ma wspólnego z drogą na wymarzony szczyt. Zachęta, by wreszcie opuścić swoją strefę komfortu, nierzadko sprowadza się do poniżania, podkopywania czyjejś samooceny, sprowadzania do zera – jesteś zwykłym szaraczkiem, bez grama odwagi i szacunku do siebie, trybikiem bez wartości, g… znaczysz, nikogo nie obchodzisz.
A jak już jesteś na drodze do szczęścia, nie możesz się poddać, nie możesz zrezygnować – co częściej prowadzi do ślepego uporu i trwania w głupich błędach, niż przynosi upragnione zwycięstwo. Co gorsza, zamiast małych kroczków promowane jest rzucanie na głęboką wodę, bez żadnego przygotowania, w myśl zasady, że co cię nie zabije, to cię wzmocni, nic tak nie hartuje charakteru, jak mrożące krew w żyłach wydarzenia. Przetrwałaś, zdobyłaś doświadczenie, cóż to za cenny kapitał na przyszłość! Tak hodowani są przyszli liderzy!
Tymczasem u większości terapia szokowa daje odwrotne efekty – zamykają się oni jeszcze bardziej w swoich lękach i jeszcze trudniej im wyjść poza bezpieczne granice. Owszem, jak się uprą, dadzą radę, ale płacą za to bardzo wysoką cenę. Za dużo jest po prostu historii o nielicznych, wybitnych jednostkach, które przygniecione do ziemi znalazły w sobie dość energii, by powstać i zmieść konkurentów z planszy – większość potrzebuje spokojnego wyjścia i łagodnej zachęty, a nie wyciągania siłą na zupełnie nieznane tereny.
Bo za miejscem, w którym można się realizować, jest też inna strefa: obszar paniki. Tutaj jest po prostu nieprzyjemnie, stres przestaje motywować, a zaczyna niszczyć. Poprzeczka ciągle idzie w górę, ale to już nie są normalne nowe wyzwania, a raczej jakiś dziwny pęd ku nadmiernie wyśrubowanym standardom. Pogoni tej towarzyszy frustracja, przemęczenie, niekończący się niepokój, co nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozwojem i pożądaną ucieczką od bezproduktywnego rozleniwienia – bo degeneruje tak samo, jak zbyt mocne przywiązanie do strefy komfortu.
Kult indywidualistów
Nie po to wychodzimy z bezpiecznego zakątka, by zupełnie się wypalić. Ciągły stres stał się jednak dla współczesnych ludzi naturalnym środowiskiem – strasznie męczy, lecz jest nieodzownym składnikiem sukcesu. Boli? Ma boleć, i przestań się mazać. A jak nie dajesz rady, to znak, że zasługujesz wyłącznie na odpadki z pańskiego stołu.
Presja na to, by osiągać coraz więcej, dawać z siebie 300 procent normy, cisnąć do granicy ludzkiej wytrzymałości jest ogromna, bo w powszechnym mniemaniu to jedyny sposób na odróżnienie się od innych. Musisz zasuwać, aż padniesz, a wtedy wstań i zasuwaj dalej. Co jednak wyczerpuje tak, że nie umie się już nawet celebrować swojego sukcesu.
W dodatku do wszystkiego trzeba dojść samodzielnie, na tym właśnie opiera się czyjaś wyjątkowość. Szczególnie mocno uderza to w mężczyzn, bo kobiecie jeszcze wypada zgrywać bezbronną sierotkę, niektórzy wręcz tego oczekują, a facet nie, facet nie może być miętki, on musi. I tak wyjście ze strefy komfortu przeradza się w bezwzględną walkę o miano prawdziwego twardziela, który nie pęka przed niczym. To zresztą kolejna charakterystyczna cecha – retoryka związana z przełamywaniem barier często jest mocno wojenna, podszyta agresją, motywacyjne slogany są pełne „gladiatorów”, „wojowników”, „bitew”, „praw dżungli”. Tyle że niezupełnie o to w tym chodzi.
Nie chcę, ale muszę
Porzucenie strefy komfortu zakłada jakiś wysiłek i testowanie własnych możliwości, ale to nie oznacza, że absolutnie nie wolno przyjąć żadnej pomocy. „Ja kontra reszta świata” nie brzmi jak przepis na szczęśliwe życie, więc pojawia się pytanie, czy w takim razie w ogóle jest sens wygrzebywać się z nudnego kątka szarej przeciętności. No bo co złego jest we współpracy? I dlaczego systemowe ułatwienia to nie cenne wsparcie, a kolejny czynnik odpowiedzialny za produkcję pokolenia mięczaków?
W takim ujęciu, wyjść ze strefy komfortu to po prostu pracować ponad siły, co nie wydaje się ani szczególnie korzystne, ani zdrowe, ani tym bardziej satysfakcjonujące. Człowiek zmuszony do nadmiernego wysiłku raczej traci zainteresowanie dalszym samorozwojem niż rozbudza w sobie apetyt na więcej, zatem skutek jest odwrotny od zamierzonego. Oczywiście, chcesz zajść wyżej, musisz inwestować, uczyć się, ćwiczyć, ryzykować, mierzyć się ze swoim strachem, jeśli jednak dyskomfort z tym związany staje się nieznośnie przytłaczający, to sygnał, że chyba sprawy poszły za daleko.
Czasem dzieje się tak dlatego, że do głosu dochodzi chęć udowodnienia obcym ludziom, że dam radę, nie jestem pipką. A czasem to efekt myślenia, że współczesny człowiek musi być perfekcyjny we wszystkim. Dlaczego to głupie? Bo traci się czas i energię na realizację zadań, które śmiało można sobie odpuścić, a zmarnowane zasoby lepiej byłoby spożytkować na pracy dającej realną korzyść.
Czy ma to jakiś sens?
To częsty błąd, kiedy mowa o wychodzeniu ze strefy komfortu – musisz wszystko, bo może się przyda, bo reszta tak robi, bo nie wolno stać w miejscu. Nie chcesz skorzystać z wielkiej szansy, wolisz spokojniej, wolniej, bez pojedynków na śmierć i życie? Cienias. Słowem, masz stać się kimś zupełnie innym, w dodatku kimś, kim nie bardzo masz ochotę być, no ale to ten ideał, do którego należy dążyć. Zatraca się ten pierwotny sens, żeby stopniowo zrywać z rutyną, dokonywać małych życiowych przełomów, które pomagają stać się lepszą wersją siebie. Jak gdyby dzień bez cierpienia i wyrzeczeń był dniem straconym.
Jest bowiem jakiś przymus, który ciągle każe być w ruchu, albo chociaż sprawiać wrażenie osoby wiecznie czymś zajętej. Świat stoi przed tobą otworem, musisz się z tym wyzwaniem zmierzyć! A co jeśli ktoś nie chce? Strefa komfortu jest nam potrzebna, to tam się regenerujemy, chowamy przed trudną rzeczywistością, i przebywanie w niej jeszcze nie znaczy, że życie jest na wskroś jałowe – dużo gorsze jest porzucenie jej, gdyż otoczenie uważa, że ma najsłuszniejszą wizję świata i ty musisz tą drogą podążać.
Trzeba mieć po co wyjść spod ciepłej kołderki, i najlepiej, gdy jest to coś, czego samemu się pragnie. Zbyt duże i zbyt gwałtowne zmiany zwykle średnio się opłacają, i często potwierdzają wcześniejsze obawy – trzeba było siedzieć grzecznie, bo nowo zdobyta przestrzeń jest dużo bardziej przerażająca i po prostu niewarta swej ceny.
4 komentarze
Strefa komfortu jest potrzebna po to by było gdzie wyjść i gdzie móc wracać 🙂
Otóż to, nic na siłę. Mamy prawo do nieuczestniczenia w wyścigu szczurów.
Jestem w górach i codziennie porzucam strefę komfortu…ale ani chwili nie żałuję:-)
Ciacho, kawa i dobra książka – oto moja strefa komfortu 🙂