Dlaczego nie chodzimy do lekarza?
Największe wartości w życiu człowieka? Zdrowie ma tutaj niewielką konkurencję, jest ważne dla każdego człowieka i mało czego boimy się tak, jak ciężkiej, bolesnej choroby. A zatem, tak na logikę, o zdrowie powinno się dbać ze szczególną starannością, aby dożyć w doskonałej kondycji do setki albo i dłużej.
Fakty są jednak takie, że na co dzień o zdrowiu tak jakoś niechętnie się pamięta. Ciężko się przemóc do zdrowego jedzenia, jeszcze ciężej się zmusić do aktywności fizycznej, a już do regularnych badań to chyba najciężej ze wszystkiego. Lekarz to może nie wróg, ale też nie sojusznik. Raczej konieczność, której za wszelką cenę chciałoby się uniknąć.
Lekarz nie zając…
Nie lubimy chodzić do lekarza. Z danych statystycznych wynika, że większość Polaków trafia do lekarskiego gabinetu dopiero wtedy, gdy dzieje się naprawdę źle, bólu nie da się zagłuszyć zwykłymi tabletkami, dolegliwości poważnie utrudniają normalne funkcjonowanie. Regularne badania okresowe robi tylko co trzeci Polak, w tym spora ich część głównie dlatego, że pracodawca wymaga. Blisko jedna dziesiąta do lekarza nie chodzi w ogóle.
Na tle Europy wyglądamy pod tym względem bardzo miernie – rzadziej do lekarza chodzą tylko Grecy, Rumuni i Bułgarzy. Kiepsko wyglądają także statystyki dotyczące wizyt u dentysty – w ciągu jednego roku aż dwie trzecie Polaków nie odwiedziło stomatologa. Co to oznacza w praktyce? Między innymi to, że umieralność z powodu nowotworów złośliwych jest znacznie wyższa niż w innych krajach rozwiniętych.
Nie kusić losu
Kampanii promujących profilaktykę zdrowotną przybywa, jednak wciąż dla wielu osób robienie nawet tych najbardziej podstawowych badań jest czynnością kompletnie zbędną. Jak choroba zetnie z nóg, to tak, można się badać. Ale wcześniej? A po co? Jeszcze się wywoła wilka z lasu.
Jest bowiem wciąż takie przekonanie, że lepiej nie wiedzieć, co człowiekowi dolega. Nie wie, to i spokojniejszy, a jak pójdzie do lekarza i ten coś wynajdzie, wtedy się zacznie, od jednego pieprzyka skończy się na chemii i wycinaniu płatów skóry. Niemówienie o chorobie jest jak zaklinanie przyszłości – dopóki na głos nie wypowie się diagnozy, choroba pozostanie w ukryciu, jak gdyby uaktywniała się ona dopiero pod wpływem głosowego komunikatu.
Niektórzy tak panicznie boją się wizyty u lekarza, że przybiera to postać fobii, a konkretniej – jatrofobii. Zazwyczaj najbardziej boimy się diagnozy, czy też „wyroku”, bo tak słowa lekarza są często odbierane. Jest też ogromny wstyd, że lekarz zobaczy nasze brzydkie i grube ciało, że badania, które zrobi, są bardzo krępujące, że trzeba odpowiedzieć na intymne pytania. No i obawa, że lekarz nieprzychylnie oceni nasz styl życia, żądając na dokładkę rezygnacji z największych przyjemności.
Strach przed rakiem
Szczególnym rodzajem strachu jest lęk przed wykryciem raka. To choroba, która wyjątkowo mocno przemawia do wyobraźni, boi się jej chyba każdy, więc lepiej unikać sytuacji, w których mogłoby dojść do konfrontacji z tak niewygodną prawdą. I to jest najbardziej tragiczne, ponieważ nowotwór to nigdy nie jest przyjemne doświadczenie, jednak wcześnie wykryty może zostać całkowicie wyleczony, podczas gdy rak w zaawansowanym stadium to często niewyobrażalne cierpienie zakończone przedwczesną śmiercią.
Cierpienie, którego można by było uniknąć, odwiedzając lekarza częściej niż raz na sto lat, nie z przymusu albo dlatego, że dopiero krew w moczu zmusiła do zastanowienia się nad stanem swojego zdrowia. W Polsce zachorowalność na nowotwory nie jest bardzo wysoka, ale problemem jest właśnie to, że większość pacjentów zgłasza się do lekarza zbyt późno, gdy zmiany wymagają już mocno inwazyjnego leczenia, chemii, radioterapii.
Wcześniej nie widzi się potrzeby, bo skoro jestem zdrowa, to po co robić jakieś badania? Co gorsza, czasem umyślnie ignoruje się wychwycone objawy, jak niewielki guzek na piersi czy niepokojące owrzodzenia na skórze, żeby nie otwierać puszki Pandory – kto wie, może samo przejdzie, może to nic groźnego. Człowiek po prostu się łudzi, że nie idąc do lekarza, oszczędza sobie cierpienia, odwleka je w czasie, i może po drodze wydarzy się jakiś cud i do najgorszego nie dojdzie.
A zwykle dochodzi, bo samoistnie to może minąć jakaś niegroźna infekcja, a nie poważne schorzenie zagrażające życiu. Unikając kontrolnych badań, ryzykuje się tym, że nagle dojdzie do jakiegoś tragicznego wydarzenia – wiele chorób daje objawy, które naprawdę łatwo przeoczyć.
Zapobiegać lepiej niż leczyć
Niechęć do lekarzy i badań kontrolnych ściśle wiąże się z niską świadomością na temat profilaktyki zdrowotnej. Owszem, o zdrowiu mówi i pisze się wiele, jednak wciąż mnóstwo ludzi nie dostrzega związku pomiędzy określonym stylem życia a rozwojem różnych chorób. Bądź uważa, że te związki to bzdury.
Profilaktyka jest zaniedbywana, także ze strony państwowych instytucji. Jest za mało edukacji, do tego niektóre dolegliwości, jak rak szyjki macicy, to tematy tabu, otoczone rozlicznymi mitami, jak ten, że wystarczy się dobrze prowadzić, by nigdy na raka nie zachorować. Nie mówi się ludziom, po co to ta cała profilaktyka, dlaczego bardziej opłaca się zapobiegać i że to dotyczy każdego, bo „dobre geny” nie są wystarczającą ochroną.
Brakuje konkretnych informacji, obsługa w placówkach medycznych bywa niekiedy bardzo nieprzyjemna, nie udziela się żadnych wskazówek, ludzie zostawiani są sami sobie i nawet nie wiedzą, czym konkretnie powinni się zainteresować. Kobiety często skarżą się na okropne zachowanie ginekologów, którzy pozwalają sobie na niestosowne uwagi, a badania prowadzone są w upokarzającej atmosferze. W małych miejscowościach lekarzy specjalistów zazwyczaj nie ma lub bardzo trudno się do nich dostać, na prywatne wizyty nie wszystkich stać, tam zresztą też nie wszystko da się wyleczyć.
W przypadku specjalistów, pacjentów często złości to, że lekarz im niczego nie wyjaśnia, jedynie wydaje polecenia, albo tłumaczy chorobę fachowym językiem, którego ktoś spoza medycznego świata zwyczajnie nie rozumie. Po doświadczeniu tak przedmiotowego traktowania nic dziwnego, że na kolejną wizytę u lekarza nie ma się najmniejszej ochoty.
To nic takiego
Nie można jednak wszystkiego zwalić na niekompetentnych lekarzy, bo i pacjenci mają swoje za uszami. Moda na bycie fit robi swoje, ale czasem, paradoksalnie, zachęca do ignorowania zdobyczy współczesnej medycyny. Jem sałatę, ćwiczę z Ewą, niby po co mi jeszcze lekarz? Robię to właśnie po to, by do lekarza nie trzeba było chodzić.
Drobne dolegliwości się ignoruje, zrzucając je na karb zmęczenia oraz stresu. Nie ma się nawyku oglądania uważnie swojego ciała, śledzenia jego reakcji, dlatego nawet gdy już pójdziemy do lekarza, to w wielu przypadkach nie umiemy odpowiedzieć na proste pytania dotyczące zdrowia.
Bardzo dużo wiary pokłada się też w reklamowanych lekach i suplementach diety, a te obiecują poprawę w każdym aspekcie życia. Do tego ludzie wolą truć się tabletkami przeciwbólowymi zamiast sprawdzić, dlaczego tak często muszą po nie sięgać.
Gdy chodzi o dzieci, to jest zwykle inaczej, o pociechy rodzice dbają, żeby poszły na czas do lekarza, nie szczędzą pieniędzy na leczenie. Ale dorosły ma w sobie skłonność do bagatelizowania kwestii zdrowotnych, w myśl zasady, że zdrowie zaczyna się cenić wtedy, gdy się je traci.
Powszechną wymówką jest brak czasu, u mężczyzn dochodzi jeszcze przekonanie o własnej niezniszczalności – statystycznie, panowie do lekarza chodzą rzadziej niż kobiety, niektórzy uważają wręcz, że to niemęskie, przyznawać się do niemocy i prosić o pomoc, dlatego czasem musi dojść do groźnego urazu, by mężczyzna w ogóle dał się przebadać.
A bo to mało razy lekarze się pomylili…
W medycynę trochę też się nie wierzy. Lekarze są autorytetami, to co mówią uważa się za wiarygodne, ale… Dla bardzo wielu osób kluczowe w temacie zdrowia są słowa rodziny, coraz powszechniejsze jest stawianie sobie samodzielnie diagnoz na podstawie artykułów znalezionych w sieci. Często dużo bardziej dociera jednostkowy, anegdotyczny przykład (a sąsiadka poszła na operację i zmarła, druga nie i ciągle żyje), niż oficjalne, medyczne dane – bo kto wie, a może one zafałszowane, żeby kasę z biednych ludzi ściągać.
Więc wiele osób próbuje się leczyć na własną rękę albo szuka pomocy w alternatywnych źródłach. Trochę wynika to z tego, że gdy ludzie trafiają do lekarza w beznadziejnym stanie, to lekarz może tylko rozłożyć ręce i ulżyć w cierpieniu, a jeśli podejmowane jest leczenie, to siłą rzeczy jest ono obarczone większym ryzykiem niż proste działania profilaktyczne. A że i wśród specjalistów zdarzają się konowały, to i nie brak wypadków, gdy komuś postawiono złą diagnozę albo podczas operacji doszło do poważnego błędu – dramatyczne przypadki są zawsze głośniejsze i szybciej zapadają w pamięć, co utrwala przekonanie, że od szpitali i medyków warto trzymać się z daleka.
Z drugiej strony, anegdotyczne przykłady dają usprawiedliwienie dla własnych zaniedbań – dziadek jadł tylko golonkę i gardził warzywami, a dożył prawie setki, matka paliła jak smok i żadnego raka nigdy nie miała. Nie ma co panikować, jakoś to będzie, lekarze uwielbiają doszukiwać się dziury w całym i straszyć.
Kolejna rzecz, która utrwala stereotyp o nieskuteczności medycyny i nieudacznikach lekarzach-wyłudzaczach, to sami pacjenci i ich zachowanie. Polacy są wyjątkowo nieposłusznymi pacjentami – porzucają leczenie, bo coś usłyszeli od sąsiadki, ignorują zalecenia dotyczące na przykład niepalenia papierosów czy zrzucenia nadwagi, nie wykupują leków bo preferują „naturalne metody” albo nie chcą zrezygnować z picia alkoholu, nie postępują podczas chorób przewlekłych zgodnie z wytycznymi lekarza prowadzącego. Jak wynika z badań opublikowanych przez Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego-Państwowy Zakład Higieny, nawet połowa pacjentów nie stosuje się do zaleceń swojego lekarza, co, jak nietrudno się domyślić, ma swoje smutne konsekwencje.
Leczenie nie jest za darmo
Lekceważenie wytycznych lekarza, brak wiedzy, irracjonalny strach czy wiara, że chorobę można zakląć, nie mówiąc o niej, to istotne czynniki wpływające na to, dlaczego ludzie, tak ogólnie, rzadko kierują swoje kroki do gabinetów lekarskich. Ale nie jedyne. Bardzo często to po prostu brutalna rzeczywistość – wielu ludzi nie stać na chorowanie. Nie mogą sobie na to pozwolić.
Wizyta u lekarza, leczenie, rehabilitacja, konieczność pozostania w domu – to zabiera czas. Czas, który normalnie spędziłoby się w pracy, i to niekoniecznie na zarabianiu pieniędzy na modne gadżety, ale żeby po prostu rodzina mogła przetrwać. Bo co jeśli wyjdzie, że choroba wymaga kilkumiesięcznego leczenia? Co jeśli wyślą na operację? Co jeśli leki kosztują majątek? Oczywiście, szybka reakcja znacząco może skrócić czas kuracji oraz jej koszty, więc rozsądniej iść do lekarza od razu. Ale gdy ktoś ma ciężką sytuację tu i teraz, to średnio go obchodzi, jak będzie za dziesięć lat. Strasznie jest już dzisiaj. To krótkowzroczność, jednak nie ma się dziwić ludziom, którzy boją się tak, że wolą poświęcić własne zdrowie.
Bo w przytoczonych wcześniej danych jest widoczna pewna zależność. Niemcy, Duńczycy czy Belgowie do lekarza chodzą regularnie i dużo szybciej niż my podejmują leczenie, jednak nie stoi za tym większa inteligencja, a jedynie brak tego strachu – dla nich zwolnienie chorobowe nie oznacza utraty sporej części pensji czy utraty pracy w ogóle, a mając taki komfort, łatwiej na poważnie zatroszczyć się o własne zdrowie.
11 komentarzy
Po wyjściu od lekarza jestem jeszcze bardziej chora
Czemu? Bo są terminy dlugie. Ciezko sie dostać a jak chcesz na juz to tylko pruwantnie. A. Lekarze tez są jacy są. Nie każdy sie zna na rzeczy niestety i wkładają wszytskich do jednego wora. Są zmęczeni, przepracowani i niemili (nie wszyscy oczywscie)
Najpierw to trzeba się dodzwonić do tego lekarza ale panie z rejestracji które tam pracują tak jakoś przez omyłkę z ranca słuchawkę odkładają na bok i szybciej Św. Piotr by odebrał niż one.A na wizyty prywatne nie każdego stać
Bo żaden z nory się nie wynurzył?!wszystkich odmroził tylko o lekarzach zapomnieli,oby tak nie zostało bo bd jak dinozaury
Bo jak lekarze nie widzą nic, to nieraz mają pretensje, że się przychodzi….a przeciez profilaktyka jest kluczową sprawą, bo jak już bardzo boli, to może być za późno….oj czas jest bardzo ważny, tylko jak już są jakies niepokojące symptomy, to często jest za późno
I tu się nasuwa pytanie… Skąd te kolejki i odległe terminy wizyt skoro tak niewielu chodzi do lekarzy
No teraz to chyba wiadomo…Bo nie pracują normalni lekarze…Tylko za kase❗wszyscy specjaliści mogą pracować…A interna i pediatria…przez telefon
Ja też nie lubię chodzić do lekarza. Idę jak muszę tak na prawdę.
Jest taka książka „zanim pójdziesz do lekarza” polecam… Pozdrawiam 🙂
Boże, gdyby lekarze nie ignorowali i/lub nie traktowali mnie jak hipochondryczkę, to może i bym miała adekwatne badania! Stres przed rakiem? Dobre sobie – gdyby lekarzom chciało się cokolwiek wykluczać, to może i by je o wiele wcześniej diagnozowali. Gdyby lekarzom chciało się słuchać i brać pod uwagę, że przy oczywistym bakteryjnym zapaleniu zatok potrzebny jest antybiotyk, a nie zakichany steryd do nosa, co do którego nawet producenci piszą, że przeciwwskazaniem jest tocząca się infekcja, to może bym miała do nich jakikolwiek szacunek. Ale nie, dzięki takim cymbałom wiedzącym, że ponad 2 tygodnie mam katar i że wcześniej widziałam, że to była wirusówka, stąd leczyłam się bez zbędnych leków na receptę i proszenia o nic nie warte słowa o tym, jak to mam brać sinupret (który jak zaznaczałam, brałam i z początku trochę pomagał, ale teraz już nie, więc zostałam wyśmiana, że jak ja mogę tak mówić), ale teraz katar zmienia konsystencję, kolor na i nawet żołądek zaczyna mnie boleć, nadal nie mam antybiotyku, za to byłam już dwukrotnie i piszą debile, że to nie nadkażenie czy powikłanie po wirusówce, ale tylko ostre/wirusowe zapalenie zatok, także znowu mam podwyższoną temperaturę, no ale skoro nie przekroczyło magicznego progu 38’C, tylko niecałe 0,4 stopnia mniej, mam znowu hiperglikemie i napady padaczkowe codziennie, ciągle ryczę, boli mnie strasznie głowa, zatoki, żołądek i podbrzusze, noż za co ja mam lekarzy szanować????? Tak samo całe dzieciństwo wmawiali mi i mojej matce, że jestem hipochondryczką i nie mam co chwilę nalotów na migdałkach – na studiach aż szłam do lekarza przepraszać, że zapewne przesadzam z tymi samymi objawami i pewnie nic mi takiego nie jest, ale ciągle boli i mam trudności w przełykaniu, problemy w nauce (odpowiedź lekarki: „Dziecko! Ty masz anginę!” – wówczas już niczym nie mogłam migdałków wyleczyć i uratować, ale przynajmniej była tam też dobra lekarz laryngolog i dopiero ona cokolwiek próbowała z tym zaradzić, nikt inny przez lata. Po ośmiu miesiącach w końcu miałam operację wyrwania migdałków i po 8 latach nadal większość lekarzy POZ sama z siebie nie widzi, że nie mam migdałków (sic!), nawet raz laryngologowi musiałam to powiedzieć – większość przyłapanych na niewiedzy ma jeden tekst „musiały odrosnąć”. Niby jak, skoro za każdym razem jak sprawdzam latarką, to nadal ich nie ma??? Lekarze w tym kraju są żenujący. Gastroenterolog na mnie krzyczał, że na pewno nie trzymam diety bezglutenowej mimo że trzymam i się u niego rozryczałam, to zaczął do mnie na bezczelnego mówić, że widzi, że jestem w złym stanie psychicznym i powinnam coś z tym zrobić, ewidentnie potrzebny mi psycholog, jeśli nie psychiatra! Nawet pierniczył, że jeżeli rzeczywiście jem chleb bezglutenowy, to nie wolno mi ufać firmom, bo nigdy nie ma gwarancji i mam sama piec chleb z mąki bezglutenowej (powiedziałam kretynowi, że w ten sposób rozumując jak on, to nawet mąka bezglutenowa może zawierać w sobie gluten, a on chce mnie maksymalnie życiowo ograniczyć bez racjonalnego powodu i że przecież już drugi raz mu mówię, że lekarz mnie do niego skierował z podejrzeniem gastropatii cukrzycowej – powiedział, że jedynie w warunkach szpitalnych mógłby mi zrobić badania na 100% to diagnozujące bądź wykluczające, ale odmówił podania mi informacji, jakie badania musiałabym wykonać, choćby prywatnie, jedyne co potrafią to zlecać gastroskopię – wynik był zapisany po łacinie, więc wystarczyłoby wiedzieć, że w terminologii medycznej tak zapisują 2 różne możliwe rozpoznania, tak, drugim z tych rozwiązań jest gastropatia cukrzycowa, no ale ja potrafiłam dotrzeć do artykułów naukowych, gastroenterolog nie i nawet uparcie mówił swoje i łaskę mi zrobić, że napisał w dokumentacji, że mam wyłącznie podejrzenie gastropatii, a nie diagnozę, więc tego nikt pod uwagę przy powikłąniach cukrzycowych nie weźmie w komisji lekarskiej). Jak myślicie, dlaczego w tym kraju tylu ludzi umiera w szpitalach?? Ba, mojego wujka z cukrzycą typu 2 (ja mam 1) prawie zabili, bo karetka uznała, że wynik na covid wyszedł ujemny, więc skoro paracetamol zbija o pół stopnia gorączkę, to nic mu nie jest, mimo że ciągle wymiotuje i że sam nie jest w stanie się za siebie wysławiać, trafił do szpitala wyłącznie dlatego, że lekarz rodzinny nie wytrzymał i zrobił mu na cito badania w weekend, żeby go znowu nie zignorowano i wyszło ostre zapalenie trzustki!!! W szpitalu też element, nie wiedzieli co wpisać, więc gdy był przez 3 dni nieprzytomny kazali cioci porozmawiać z psychologiem, a że przyznała, że tydzień wcześniej przez zdarzeniem wypili razem drinka, no ale to był tylko 1 drink, na podstawie „diagnozy” psycholog, która nigdy nie rozmawiała z wujkiem, acz wpisała, że to z nim rozmawiała (sic!) uznali, że to przez nadużywanie alkoholu ma sepsę i zapalenie trzustki i go odesłali do innego szpitala po dwóch tygodniach, gdzie łaskawie zaczęli mu co prawda zbijać poziomy cukru z 300-400 tak do 200 i trochę odżył, kolejne 2 tygodnie, ale bez antybiotyku na jedyne, co wykryli w poprzednim szpitalu, tj. gronkowiec, bo „2 tygodnie na gronkowiec na bank wystarczyły, nawet nakłamiemy, że się co do tego upewnimy tylko odeślemy do szpitala rehabilitacyjnego po kolejnych 2 tygodniach i powiemy, że pan może pić kawę, jak najbardziej, a w ogóle to chyba pan symuluje, że nie jest w stanie nadal chodzić swobodnie”. Dopiero w 3 szpitalu się dowiedział, że nikt nie sprawdził wyleczenia gronkowcem, bo się zdziwili, że tak szybko odstawili antybiotyki przy sepsie u cukrzyka (wystarczy przeczytać wytyczne – sepsa u cukrzyków jest leczona przynajmniej 5 dni dłużej niż u innych standardowo) i wówczas tuż po przyjęciu lekarka zapytała czy nie potrzebuje psychologa ze względu na alkoholizm, który podczas rozmowy z nim, kiedy był nieprzytomny w pierwszym szpitalu, zdiagnozowała psycholog, bo jakoś poziomu alkoholu sprawdzanego nie miał, no ale panuje covid. Po tym nie mógł chodzić długo, miał dalej pociągnięty antybiotyk tak długo, aż rzeczywiście wyleczyli tego gronkowca, nawet przerwę świąteczną spędził w szpitalu i wreszcie po ponad 3 miesiącach wrócił do domu. A ja jestem coraz bardziej wkurzona pisząc to, bo cały czas mam katar bakteryjny i dzisiaj żołądek boli mnie mocniej niż wczoraj i jeszcze mocniej niż 2 dni temu, z dnia na dzień coraz bardziej, jedyne, co paradoksalnie pomaga chwilowo, to tzn. naturalne antybiotyki, ale na bolący żołądek nie mogę brać tyle czosnku, który jako jedyny trochę pomaga mi prócz cebuli, po której prawie zawsze miałam kłopoty, na zatoki! Nienawidzę większości lekarzy, z którymi miałam styczność. W szpitalu to nawet mnie 2 razy okłamali na ginekologii, raz, bo na bank byłam zarażona u nich, drugi, bo inny lekarz nie dał mi antybiotyku, więc siedziała cicho, kiedy pytałam, czy jednak potrzebuję, skoro pyta, czy inny lekarz mi go przepisał, bo powiedział, że nic nie wyszło. Na chama nie odpowiedziała i że co najwyżej mogę sobie odebrać wynik wraz z innymi po wyjściu ze szpitala, podczas wizyty kontrolnej po operacji. Podczas wizyty kontrolnej utrzymywał, że nic nie mam ten sam, odmówiono mi wydania dokumentacji i tak kilka razy musiałam latać, gdzie mogę mieć wyniki, bo podobno wydrukowane przez lekarza lub położną przy jego gabinecie (on mnie do niej skierował, położna do niego, on do niej, położna, że w rejestracji, gdzie inne wyniki, w rejestracji jak na głupią i że u położnej, położna, że nie, na bank w rejestracji, a jak wszystko zawiedzie, to w laboratorium, w dwa razy szukałam laboratorium, jeden wynik był, inne w rejestracji, w rejestracji, że w gabinecie USG, a tam, że był dostarczony do ginekologa, koniec końców oryginalny wynik 2 badania w rejestracji, a 3 badania tylko kopię może mi wydać, bo oryginał jak nie u położnej/lekarza, był dany na oddział, na którym podobno nic nie ma z mojej kartoteki, to do położnej. Okazało się, że na oddziale dała mi przez dwa dni antybiotyk oporny na to, co miała w wynikach i kazano mi bez możliwości konsultacji z lekarzem wyjść z oddziału bez wypisu, który dopiero za 2 tygodnie dostanę, jeśli przyjdę… Zafałszowano też niedocukrzenie, do którego doprowadzili, bo wstrzyknęli mi insulinę przed operacją w za dużej dawce, nawet pytałam pielęgniarkę, ile mi chce wstrzyknąć i mówiłam, że to o wiele za dużo, ale ja tak muszę, bo lekarz mi tak kazał (sic!). No i podobno niedocukrzenia nie miałam, glukozy w kroplówce wcaaaaale mi nie podawali przez półtorej godziny, pozdro. Na szczęście po otrzymaniu wyników z laboratorium zrobiłam jeszcze raz badanie na w razie czego, wyszło to samo, no ale co tam, w końcu wszystko zrobili dobrze hahahhaha, i telefonicznie lekarz z POZ mi przepisał antybiotyk 2x na 5 dni, bo stwierdziła, że jedno opakowanie zazwyczaj u kobiet bez chorób przewlekłych powinno wystarczyć, ale mimo wszystko powinnam w moim stanie wziąć te 7 dni, bo to są bakterie lekooporne. Takich chorych sytuacji mam średnio 2/3 wizyty, niekiedy częściej, zależy, jak źle ze mną jest. Niestety dawno nie miałam bakteryjnego zapalenia zatok więc zapomniałam, że teraz jak nie powiesz idiotom, że bez leków przeciwgorączkowych masz ponad 38’C, to za nic 4/5 nie wyleczy ci zatok, bo w końcu pacjenci są roszczeniowi i jestem w wieku rozrodczym, więc „powinnam poczekać, to dopiero za kilka lat będę miała problemy zdrowotne”, „no chyba już wystarczy tych leków na choroby przewlekłe, o które przejmowanie panią pytam, bo przecież jest pani młoda”, „no nic dziwnego, że w wieku 30 lat to a to dokucza, co ja mam powiedzieć” itp. Lekarze od siedmiu boleści. Żeby zdiagnozowano u mnie niedoczynność tarczycy czekałam ponad rok, bo nie chciała mi dać pewna niby wówczas najlepsza w przychodni lekarka skierowania do endokrynologa, dopiero łaskawie po roku dała mi skierowanie na sam poziom TSH, żebym się odpieprzyła (ja wówczas się jeszcze nie znałam) i na potas (żeby wykluczyć anemię, której wg niej nie miałam) – zabawne w tym było to, że laryngolog od razu po spojrzeniu mi w gardło stwierdził, że to wygląda na anemię (medycyna pracy) i zlecił badania, po czym na kontroli powiedział, że to i to świadczy o anemii u mnie, ale jest laryngologiem, więc powinnam po receptę na żelazo (ile się namęczyłam z tym, dopiero jak wylądowałam w szpitalu powiedzieli, że mam przepisaną o 2/3 za niską dawkę i żeby mi nie było niedobrze dadzą inne tabletki), a z za wysokim poziomem TSH z premedytacją ostatni raz w życiu poszłam do tej „bardzo dobrej w swoim fachu” pani doktor i przypomniałam jej, że przez rok odmawiała mi skierowania do endokrynologa i że tylko o to poproszę. Także lekarze zawsze znajdują u mnie coś, żeby mnie potraktować jak hipochondryczkę, jeżeli im się nie chce sprawdzać, co mi jest, bo oni się znają na wszystkim (a wiadomo, jak na wszystkim, to zwykle na…). Mam umiarkowany stopień niepełnosprawności. No ale żeby nie było, nawet wbrew dowodom sąd nie uznał za zasadne stwierdzić, że jednak mam padaczkę, gdy się odwoływałam od decyzji ws. określenia stopnia mojej niepełnosprawności, bo „biegła” stwierdziła, że padaczka mi w niczym nie przeszkadza jeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee, a w ogóle to nawet neurolog nie jest tego pewien, bo daje mi tylko leki przeciwpadaczkowe, a błąd w programie sprawił, że przy rozpoznaniu postawionym przez neurologa były 3 znaki zapytania w jednej z kartek dokumentacji neurologicznej. Nawet jako argument lekarz biegły sądowy przedstawił to, że znajduje się 20 lat na liście biegłych, a ja w ogóle zgłaszam obiekcje co opinii, bo jestem niezrównoważona emocjonalnie, oklaski. Także nie tylko lekarze są idiotami. Sąd nawet uznał, że wszystkie opinie biegłych sądowych (kilka było ze sobą sprzecznych, względem innych specjalistów) przyjmuje za swoje, a ja jako „ubezpieczona” (nie była to sprawa przeciwko ZUSowi, więc to było błędne nazewnictwo strony przez sam sąd) nie mam prawa do niezgadzania się z nimi i wymaganie podania przez biegłym argumentów oraz źródeł wiedzy do ich opinii (wbrew orzecznictwu SN), bo są nie takie, jak chcę (i tu przytoczył zdanie z opinii uzupełniającej w/w biegłego sądowego, jakobym była niezrównoważona emocjonalnie (tak, poprosiłam na tę opinię uzupełniającą o dodatkową opinię psychologa, ponieważ biegły endokrynolog wykroczył poza swoje uprawnienia, sąd to po prostu zignorował). Złożyłabym apelację od orzeczenia, ale a) nie miałam kasy, b) większość prawników odmawiała mi, bo znają się tylko za ZUSach, a ja mam skomplikowaną sytuację zdrowotną, c) i tak najważniejsze sąd rozstrzygnął na moją korzyść i to tylko przy opinii biegłego diabetologa, ale o niego wnioskowałam 5 razy przy cukrzycy typu 1, bo pożal się boże endokrynolog, o którego nie wnioskowałam, wg sądu miał „szybsze terminy” i był bezpośrednio przy sądzie rejonowym, a biegły diabetolog jest 1 na całe województwo i do tego ma 3 specjalizacje, w tym jest internistą… (Najzabawniejsze w tym było to, że różnica co do terminów wyniosła jakieś niecałe 2 tygodnie, ale jako jedyny z biegłych podczas rozmowy ze mną w ogóle orientował się, jakie miałam choroby, reszta mówiła, że zapoznają się po rozmowie z nimi, bo tego jest sporo, ale opinie były przez nich sporządzane od ręki tego samego dnia bez odniesień do innych chorób. Też jako jedyny biegły Rzeszotarski uznał się niekompetentnym do wydawania opinii w zakresie padaczki, a jego zdaniem trzeba by rozważyć, czy nie powinnam mieć jeszcze symbolu 06-E na orzeczeniu, chociaż bez wątpienia przy padaczce trudniej mi utrzymać prawidłowe poziomy cukru we krwi.) Także to chyba jeden z niewielu lekarzy, których szanuję, nawet u niego byłam na wizycie i zmienił mi insuliny pytając, czy mogę sobie na to pozwolić finansowo i biorąc pod uwagę nieregularny tryb życia i potrzeby żywieniowe przy różnych schorzeniach. Powiedział mi też, które badania powinnam sobie robić i o które się dopominać odnośnie cukrzycy i że częściej powinnam mieć także inne kontrolne w moim przypadku. Pytał też czy nie mam stwierdzonego zespołu chorobowego, bo mam same autoimmunologiczne, pod które jeden podpada i czy ktoś mnie badał w kierunku choroby Crohna lub gastropatii cukrzycowej (oczywiście, że nie). I stąd żałuję, że mnie nie stać na specjalistyczną diagnostykę pod wieloma kątami, bo czasami niedobrze mi się robi, kiedy słyszę, że no to może być przez pani choroby albo i coś innego, ale ciężko to stwierdzić, więc w sumie załamiemy ręce lub pozostawimy to połowicznie (no bez badań na pewno, ale nie mam na tyle obszernej wiedzy medycznej ani hipochondrii, żeby wszystko u siebie wynajdywać).
Ze złamaniami też miałam tak, że w dwóch przypadkach nawet ja widziałam na zdjęciu RTG zmiany kostne, ale jeden lekarz pisał „złamanie”, inny „podejrzenie złamania”, inny „nic jej nie jest”, także tego. Raz nie mogłam, jak byłam na SORze jedyna do nocy, bo skoro mnie boli palec od nogi, to mogę sobie poczekać, zrobi sobie przerwę i tak kilka razy wychodził radiolog sprawdzać czy już mam głupie skierowanie, bo nikogo nie ma prócz mnie na radiologii, a lekarze prawie 2 godziny ploteczki, śmiechy, kawka. W końcu któryś mnie przyjął, kiedy przyszła też kolejna osoba (ale też wydaje mi się, że akurat ten przyszedł z oddziału) i okazało się, że mam złamany, ale wystarczyło kilka minut, pokazanie, jak mam go usztywniać, zalecenia i do domu. Potem inny radiolog na kontrolnym zdjęciu wmawiał, że wszystko jest zrośnięte, mimo że cały czas był spuchnięty (zrobiłam, bo chciałam mieć od razu na wizytę u chirurga ortopedy, tamten kazał mi zrobić u innego radiologa i tamta radiolog była innego zdania, chirurg po spojrzeniu też, ale powiedział, że zrasta się prawidłowo i usztywniać oraz brać wapń dalej).
Jakkolwiek chyba kilka godzin pisałam, właśnie mam znowu gorączkę, ale przecież z zatokami nic takiego nie jest, męcz się dalej, bo jesteś tylko roszczeniowym pacjentem, a nie człowiekiem.
U lekarza rodzinnego byłam z 11 lat temu albo i jeszcze dłużej,u ginekologa z 7 lat temu i nie wybieram się do żadnego z nich. Szkoda czasu i kasy na pierdoły. Poboli i przestanie a jak nie mówi się trudno. Szkoda kasy na cymbałów