Dlaczego romantyzujemy złe zachowania?
To tylko film. Historia mocno podkręcona, podkoloryzowana, nijak ma się do rzeczywistości. Nic, tylko wyśmiać za sprzedawane absurdy. A jednak, na swój sposób, ekranowy przekaz wgrywa się w mózg, zmienia sposób myślenia. Na początku wydawało się nierealne, ale wygląda tak ładnie, tak przekonująco, że zaczyna się myśleć „a może coś w tym jest”. Codzienne niepowodzenia zderzają się z tym przekazem i często tak właśnie rodzi się przekonanie o atrakcyjności czegoś, co z definicji powinno być odbierane negatywnie.
Nie musi to być od razu skrajne zło, popkultura lubi romantyzować również rzeczy mniejszego kalibru, i tak choroba czy inne nieszczęście staje się nagle czymś dziwnie kuszącym, tajemniczym, godnym pożądania. Brzmi głupio, ale zbyt dużo jest tego przekazu i zbyt jest on dobitny, by każdy umiał postawić granicę we właściwym miejscu – bo złe rzeczy, jak się je ładnie oprawi, pomagają przyciągnąć uwagę, zyskać uznanie, zapewnić rozgłos.
Prawda ekranu
Czytając książkę, umiemy oddzielić fikcję od rzeczywistości. W przypadku filmu ten rozdział już nie jest tak oczywisty, widać to choćby po tym, jak często popularni aktorzy są traktowani nie jak prywatne osoby, ale właśnie jak bohaterzy ulubionych filmów, są nawet nazywani nazwiskiem ekranowej postaci, tak mocno się ich utożsamia z wymyśloną fabułą.
Obraz dużo bardziej przemawia do wyobraźni i wielu osobom trudno jest sceny z filmu brać za zmyśloną opowieść – wiedzą, że to nieprawda, lecz jednocześnie chętnie przykładają ekranową wersję chętnie do swojej rzeczywistości, budują na niej swoje poglądy, wpływa ona na ich emocje oraz zachowanie. Nie jest przypadkiem, jak często do propagandy i manipulacji stosuje się właśnie odpowiednio zmontowane ruchome obrazy – one po prostu wpływają na nasze myślenie.
I przez to mogą poważnie zaburzyć trzeźwy osąd. Filmowi herosi będą ostatnimi łajzami, a wydadzą się fajni, bo tak się ich przedstawia, jako czarujących łobuziaków, którzy mają na koncie brzydkie sprawki, ale wystarczy, gdy w odpowiednim momencie okażą serdeczność bądź uratują kotka z pożaru, i tyle, dostają pełne rozgrzeszenie. Narracja jest tak prowadzona, że złym charakterom się mocno kibicuje i całkiem chętnie ich usprawiedliwia, bo sprawny reżyser nawet niegodziwości umie pokazać w malowniczy sposób. A złoczyńcę gra przystojny, efektownie wystylizowany aktor.
Są tacy, którzy się na to łapią. Widzą, że bydlak nabija sobie punkty, i to bynajmniej nie za sprawą szlachetnego postępowania, znaczy, najlepsza droga ku górze wiedzie przez mrok i agresję. Jednak w realnym życiu zwykle wychodzi zupełnie inaczej – nikt nie ma cię za czarującego aroganta, wrednego, lecz piekielnie inteligentnego, z fantastycznym dowcipem, polotem i zabójczą aparycją. W realu jesteś tylko bucem, który zamiast ochów i achów zbiera surową krytykę. Dlaczego? Bo w ekranowej fikcji reakcje otoczenia są podyktowane fantazją scenarzystów i zawsze można nagiąć sytuację tak, by wypadła ona na korzyść antybohatera. A prawdziwy świat tak nie działa.
Źle, ale za to jak pięknie
Druga sprawa, jak często nie rozumie się tego, co film chce naprawdę pokazać, że ten niby cool facet wcale nim nie jest, on przegrał, a w swojej pozie jest raczej żałosny, choć może na pierwszy rzut oka tego jeszcze nie widać. Popkultura czasami bardzo trafnie diagnozuje jakiś problem, na przykład samotności i odrzucenia przez otoczenie, ale może pokazać to tak, że widz wyciąga na koniec zgoła odmienne wnioski. Po prostu wygodniej jest przyjąć, że tak właśnie rozwiązuje się życiowe dramaty, strzelaniem, stalkingiem, zmuszaniem, terrorem. Zamiast szukać sensownych rozwiązań wybiera się drogę na skróty, pełną przemocy, bo na ekranie to prezentuje się nadzwyczaj dobrze – tym bardziej, gdy intencje twórcy są właśnie takie: upiększyć przemoc. I co z tego, że na dłuższą metę efektowna rozgrywka niczego nie załatwia?
Romantyzowanie przemocy widać w większości filmów/seriali, prasa oraz internet też lubią nieco ubarwić dramatyczną historię. Samotny mściciel wygląda zabójczo, sam przeciwko systemowi, rozwala wrogów, choć jak się lepiej przyjrzeć, rozwala też Bogu ducha winnych ludzi, którzy mieli tego pecha, że mu stanęli przypadkiem na drodze. No ale co tam, walczy o swoje, to usprawiedliwia zniszczenie połowy miasta i zapełnienie lokalnej kostnicy.
Romantyzuje się bandytów, bo wyprowadzili w pole nielubianą policję, a że coś kradli, kogoś pobili… Taki los. W mafiozach widzi się ludzi honoru, bo Marlon Brando i Al Pacino. Gloryfikuje się przeszłość, że kiedyś to było, samo złoto i dobro, wartości, uczciwość, moralność, honor. I oczywiście patologiczne związki, w których owa patologia jest ukazana jako wyraz głębokiej miłości. Znowu, wszystko pięknie zaserwowane, z klimatyczną muzyczką w tle, pokierowane tak, że nie dziwi, jak wiele osób ulega tej magii, powtarzając z przekonaniem „no ale to sama prawda”.
To nie jest film dokumentalny
Ludziom niekiedy jest trudno zrozumieć, że z fajną medialną postacią złego bohatera nie warto się utożsamiać – jego fajność ma tylko dostarczać rozrywki, a nie stać się życiowym przykładem. Hank Moody może się wydawać pociągający, rozbrajać uśmiechem i ciętą ripostą, na pewno nie sposób się z nim nudzić, ale nie trzeba głęboko kopać, by dostrzec problem z alkoholem, niewierność, bycie kiepskim przykładem dla dorastającej córki, doprowadzenie jednej z kochanek do samobójstwa i tak dalej – w realu życie z kimś takim nie wyglądałoby jak słoneczna pocztówka z Kalifornii.
Że zło pociąga, to nic nowego, powszechna jest fascynacja świrami, socjopatami, seryjnymi mordercami, programy z serii true crime biją rekordy popularności. Niepokojące jest jednak, jak często próbuje się nadawać temu atrakcyjną formę – zwyroli przedstawia się jak nadludzi, z fascynującą osobowością, nieskazitelnymi manierami i intelektem ponad przeciętną, podczas gdy w realu są oni zazwyczaj mocno średni i raczej nikt spotkania z nimi nie wspominałby miło. W ich działaniach nie ma żadnej poezji, ją dopisują zazwyczaj media.
Bohaterowie pokroju Jokera, dr House’a czy Tylera Durdena są przez wielu widzów odbierani bardzo pozytywnie, choć tak naprawdę to wyjątkowo niesympatyczni goście, z nieprzepracowanymi traumami, wiecznie „sarkastyczni”, bez szacunku do innych. Ale patrząc na nich powierzchownie, i jeszcze przez pryzmat własnych nieszczęść, można uznać, że warto jak oni być dupkiem. Ten wizerunek jest oczywiście podkręcony fabułą, układającą się tak, by bohater miał ostatnie słowo, a jego traumy, a tym bardziej ich rozwiązywanie, stają się ekscytującą przygodą. Wprawdzie pod spodem jest sporo brudku, ale to już jakoś umyka.
Tak bardzo, bardzo cierpię
Wyjątkowo szkodliwym zjawiskiem jest także romantyzowanie depresji, uzależnień i zaburzeń psychicznych. Początkowo miało to na celu odczarować takie choroby, ale dość szybko skręciło w niepokojącą stronę, czyniąc ostatecznie więcej szkód niż pożytku. Choroby psychiczne stały się w niektórych kręgach czymś, co świadczy o interesującej osobowości. Ktoś zaburzony jest nieodgadniony, wrażliwy, postrzega świat w innych rejestrach, ma w sobie szaleństwo, które ładnie opakowane stanie się glamour – bo jestem taką niedostępną dla zwykłych śmiertelników zołzą albo natchnionym artystą.
Czasami ta romantyzacja jest próbą szukania pomocy, ale czasem to tylko udawanie, właśnie po to, by zdobyć atencję, wybić się na swojej „nietuzinkowości”, uczynić chorobę sexy. Aurę romantyczności wokół zaburzeń psychicznych budują dodatkowo autentyczne postacie, które zmagały się z gigantycznym cierpieniem i być może właśnie dzięki temu przeszły do historii. A że wielu z nich na koniec strzeliło sobie w głowę… Zresztą, i samobójstwo może zyskać łatkę romantycznego wydarzenia, godnego prawdziwego artysty.
Romantyzowane bywają również nałogi, jeśli poda się je we właściwej formie. Pomoc sierotom albo bezdomnym w miejskiej jadłodajni. Zachowania mało przemyślane, jak rzucenie pracy z dnia na dzień, nie mając planu awaryjnego. W samych różowych barwach jest często pokazywana ciąża, poród i rodzicielstwo. Nawet robienie kariery kosztem zdrowia, rodziny, po trupach da się przedstawić tak, że widownia będzie tego stresu i wyniszczenia zazdrościć.
Bo zło jest niepowtarzalne
Negatywne, szkodliwe zjawiska są często romantyzowane dlatego, że odpowiadają wizji „żyje się tylko raz”, o czym wielu skrycie marzy, lecz koniec końców brakuje odwagi albo dochodzi się do wniosku, że to jednak głupie, gdy ma się na głowie tyle obowiązków oraz odpowiedzialność za bliskie osoby. Że coś jest niezdrowe? A niech będzie, ale przynajmniej przełamie rutynę.
Mnóstwo osób czuje znużenie powtarzalnością szarej codzienności, a zło, również w tej łagodniejszej formie, jest przecież buntem przeciwko narzuconym odgórnie normom. Seryjni mordercy zabili niewinnych ludzi, ale też byli właśnie buntownikami, chrzanili system, ich życie dalekie było od nudnej monotonii. Samotny wilk niszczy wszystko po drodze, i to jest coś, co imponuje – że jest tak pewny swego, nie boi się, podejmuje ryzyko. Oddający się autodestrukcji człowiek żyje pełnią życia, wyróżnia się, jest bezkompromisowy. Teraz wystarczy podać to w apetycznej formie, przemówić do wyobraźni, i na pewno znajdą się wierni fani, a może i naśladowcy.
Romantyzowanie problematycznych kwestii może też w pewien pokrętny sposób pełnić funkcję terapeutyczną – przemocowy związek, toksyczna praca, nieudana walka z nałogiem, odrzucenie przez grupę będzie ciut mniej bolesne, jeśli dołoży się nieco artyzmu, głębszego znaczenia dla banalnych rzeczy, zapozuje na męczennika z misją.
Ktoś cierpiący, niezrozumiany, przynajmniej raz dawał w myślach krwawą nauczkę swoim wrogom. Obserwując w mediach tych złych, chce się im kibicować, bo można wtedy dać upust własnym niegodziwym fantazjom, odczuć choć taką drogą satysfakcję – zły wygrywa prywatną zemstę, starł tym świniom z gęby uśmieszek wyższości, no teraz to już nie jest wam tak bardzo do śmiechu, co? Co jednak, gdy romantyczną wizję szkodliwych rzeczy spróbuje się przenieść do normalnego życia? Zazwyczaj wypada to kiepsko, bo nie da się przewidzieć wszystkich konsekwencji, te zaś są często bardzo nieprzyjemne, o czym medialny przekaz niestety zapomina wspomnieć.
Zostaw komentarz