Dlaczego uciekamy w bezradność?
Są takie chwile, kiedy nic nie wychodzi. Wszystko się wali, idzie jak po grudzie, a kiedy już, już widać małe światełko w tunelu, po chwili okazuje się być ono rozjeżdżającą resztki nadziei lokomotywą. No i po prostu ręce opadają, tylko siąść i płakać, bo co innego zostało? Człowieka dopada uczucie bezradności, a ono dosłownie odbiera chęci do życia.
To jedno z najgorszych odczuć, ta świadomość, że nie możesz nic i nic nie znaczysz. Jest kiepsko, ale będzie jeszcze gorzej, a ty nie masz na dalszy przebieg zdarzeń żadnego wpływu. Równie dobrze możesz stać z założonymi rękami i tylko biernie obserwować, końcowy efekt będzie ten sam. Więc po co się wysilać? Nie warto. Dlatego znajdą się osoby, które tkwią w bezradności dobrowolnie i nawet sobie ten stan chwalą.
Skąd się bierze bezradność?
Kiedy zaczyna się robić pod górkę, ludzie różnie reagują na piętrzące się przeszkody. Zwykle jednak coś z tym próbują zrobić, choćby dla uspokojenia sumienia, albo po prostu dlatego, że nie mają innego wyjścia, muszą zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Ale gdy tych trudności jest więcej i coraz więcej, motywacja powoli siada. Bo co z tego, że tak się sprężasz, jak końca kłopotów nie widać? I jeszcze dochodzą nowe. Harówka ma sens kiedy daje jakieś owoce, ale gdy tylko robisz i robisz, bez żadnej nagrody, znika nadzieja, że tu się cokolwiek kiedykolwiek zmieni na lepsze.
Tu właśnie wkracza bezradność, czyli przekonanie, że nic nie da się zrobić. Uczucie nie tylko nieprzyjemne, ale i strasznie deprymujące, ponieważ zupełnie wygasza tlące się jeszcze iskierki motywacji. W bezradności nie ma nic konstruktywnego, wręcz przeciwnie, to już nawet nie podcięte skrzydła tylko splątane ręce i nogi. Po prostu nie ma sensu się starać – wysiłek był wcześniej i g… to dało.
Ktoś bezsilny widzi, że nie ma żadnej sprawczości. Nie ma żadnej władzy i kontroli nad sytuacją. To zaś generuje wiele równie destrukcyjnych emocji i zachowań, napędzanych dodatkowo przez poczucie winy, no bo przecież powinniśmy być zaradni, aktywni, wszystkowiedzący, nieomylni, a wszystko to bez użalania się nad sobą. Oczywiście nie zawsze własne przekonania odzwierciedlają stan faktyczny, bo to, że ja nie mogę znaleźć rozwiązania, wcale nie znaczy, że faktycznie go nie ma. Bezradność niekoniecznie ma odzwierciedlenie w faktach, i co więcej, bezradne osoby mogą być tego świadome – zostają przy tej emocji, ponieważ jest im tak wygodniej.
Do kiedy warto walczyć?
Bezsilność oznacza poddanie. Akceptuje się przegraną, zwykle niechętnie, ale cóż, siła wyższa. Nie ma powodu by dalej szarpać się z przeciwnościami, to wszak też kosztuje energię i wcale nie zapewnia wyłącznie przyjemnych doznań. Czasami właśnie w ten sposób się odpuszcza ważne sprawy – zdajemy sobie sprawę z nieuniknionego i dociera w końcu, że nawet najsilniejsza wola musi czasem uznać swoją porażkę. Na przykład gdy ktoś bliski umiera na nieuleczalną chorobę.
Brak zgody na bezradność i bezsilność nie jest wcale dowodem na nieugięty charakter, może raczej doprowadzić do czegoś patologicznego. Choć z drugiej strony, kiedy wiadomo, że warto powiedzieć „stop”? Może właśnie kolejna próba byłaby tą udaną? Czy wycofywanie się ze swoich planów oraz marzeń to na pewno przejaw zdrowego rozsądku? Jest to trudne do oceny, ale gdy napędzająca ambicja zaczyna przynosić szkody, warto zadać sobie pytanie, czy to jeszcze pożyteczna zaradność.
Myśląc o swojej bezradności, trzeba po prostu ocenić szanse na wyjście z trudnej sytuacji, dostępne metody oraz to, w jakim stopniu można mieć kontrolę nad wydarzeniami. I czy opłaca się podejmować ryzyko. Czasami frustracja jest kompletnie nieuzasadniona – są rzeczy, na które nie mamy wpływu i pozostaje co najwyżej szukanie jakiejś alternatywy.
To co robię nie ma znaczenia
Bezradność jest zrozumiała, nierzadko uzasadniona, a prawdziwą siłą jest to, że po chwili słabości umie się wstać z kolan i przystąpić do działania. Nie ma się co łudzić, że nasz problem się sam rozwiąże, ktoś nas wyręczy, planety się wyjątkowo szczęśliwie ułożą i nastąpi odmiana losu. Nie ma sensu walczyć w chwili niezaprzeczalnej klęski, zwykle jednak w trudnej sytuacji jest jakieś wyjście, co najmniej jedno. Tyle że może być ono troszkę niewygodne. Wymagające. Ryzykowne.
Nie ma niczego fajnego w bezradności, a jednak wiele osób ucieka w nią celowo. To pewien rodzaj mechanizmu obronnego, co pokazały między innymi doświadczenia Martina Seligmana – testował on zachowania psów, które bez powodu były rażone prądem, co nauczyło je, że cokolwiek zrobią, poczują prąd, więc tylko leżały na podłodze. U ludzi wygląda to bardzo podobnie – jeśli bez względu na włożony wysiłek człowiek będzie tylko doświadczał porażek, w końcu odpuści i nie będzie się starał poprawić swojego losu, nawet mając ku temu okazję. Ci, którzy mimo nieustannie wymierzanych kopniaków od losu wciąż próbują szukać dobrych rozwiązań, są w mniejszości. Znaczna większość skapituluje, ogarnie ich rezygnacja i od tej pory będą bezwolnie podążać w jednym kierunku, ignorując pojawiające się po drodze szanse.
Właśnie w ten sposób działało niewolnictwo czy autorytarne reżimy – wystarczy złamać w ludziach ducha, pokazując im, że cokolwiek zrobią, to z szamba się nie wyrwą i mogą mieć tylko gorzej. Bezradność pomaga przetrwać, bo kto się zbuntuje, dostanie jedynie surową karę, a tak jakoś da się dociągnąć do końca bez większych perturbacji. Co prawda niszczy to samoocenę, wbija w degradującą apatię, obniża jakość życia, ale przynajmniej można pozostać niezauważonym.
Jest kiepsko, ale chociaż stabilnie
Bezradność nie musi być narzucona przez ślepy los albo złych ludzi żądnych władzy. Niektórzy sami się w nią wpędzają, trochę wskutek okoliczności, a trochę celowo, bo wcześniejsze doświadczenia uczą, że bierna postawa może i nie jest jakoś szczególnie komfortowa i chwalebna, ale daje jakiś tam spokój, wytchnienie, poczucie bezpieczeństwa. Jest to poniekąd wygodniejsze od mocowania się ze światem i nawet sporo się da w ten sposób ugrać.
Wyuczona bezradność często dotyka osób, które były w dzieciństwie tresowane do pełnej uległości – dzieciak wiedział po prostu, że dla własnego dobra lepiej pozostać biernym, słuchać rozkazów i dostosowywać się do wymagań silniejszych. Dzięki temu unikało się bicia, szydzenia, odtrącania – był pozorny spokój. Jeśli nie w dzieciństwie, to w późniejszych latach można było trafić do środowiska, które uczyło podobnej zależności – im mniej będziesz fikać, tym więcej zyskasz lub minie cię surowa kara.
Niektórzy robią to z czystego wyrachowania, nauczeni, że jako słabi i bezradni dostaną uwagę, troskę, opiekę, szczere zainteresowanie. I wreszcie, jako ktoś pozbawiony sprawczości mogę iść po linii najmniejszego oporu, nie starać się wcale, bo przecież zmiana nie zależy od mnie – ci którym się udało, mieli bogatych rodziców, więcej szczęścia, więcej urody, dobre znajomości. Bezradność to świetne usprawiedliwienie dla własnego lenistwa, nazywanego w tym przypadku niemocą – wprawdzie kolejna podobna wpadka powinna już dać coś do myślenia, ale wygodniej jest mówić, że pewnie się komuś naraziłam, jestem za uczciwa, nie pasuję do tego świata, mam za miękkie serce.
Wyjście z inicjatywą wymaga odwagi, bo albo nie wiesz, co wtedy cię czeka, albo wiesz, że reakcja drugiej strony nie będzie najprzyjemniejsza. Dzięki wyuczonej bezradności można ominąć wiele niemiłych zdarzeń, nie trzeba będzie mierzyć się z odrzuceniem, niechęcią, złością. To prawda, nie jest się na topie, ale też nie jest się narażonym na kompromitację, porażkę, kolejne rozczarowanie.
Sposób na przemoc
Bywa też, że bezradnością próbujemy rozbroić swojego przeciwnika. Czasami w żartach, jak wtedy, gdy ciągle narzeka się na upierdliwą żonę lub wkurzającego męża, na których nie ma rady, do których nic nie dociera, i sami widzicie w jakim piekle przyszło mi egzystować. Ale czasami to bardzo na poważnie, kiedy partner używa przemocy, jest bardzo dominujący, agresywny, nieznoszący sprzeciwu. Uległość jest jedną z reakcji – ofiara ma nadzieję, że swoją bezradnością zminimalizuje straty. Nie krzyknie, tylko się rozpłacze. Wszystkiemu przytaknie. Okaże własną słabość i podda się bez walki. Weźmie każdą winę na siebie, żeby nie drażnić agresora. Wybaczy największą podłość.
Niestety, bezradność podkręca przemoc. Agresor może wydawać się łagodniejszy, lecz tak naprawdę będzie on stale testował granice władzy, posuwał się dalej i nawet kiedy ofiara sama przyniesie kijek do bicia, nie ochroni jej to przed kolejnymi upokorzeniami, gniewem pana, przemocą.
To właśnie główny problem uciekania w bezradność. Jakkolwiek może się to wydawać dobrą strategią na przetrwanie, to ostatecznie straty są dużo wyższe od korzyści. Nie ma tu satysfakcji życiowej, jest raczej poczucie przegranej. Przychodzi zazdrość, że innym jakoś się jednak udało. Jest wielki problem ze stawianiem granic czy stawianiem się innym osobom w ogóle – bezradność wchodzi w krew tak mocno, że już nie potrafi się zareagować asertywnie.
Zostaw komentarz