Dlaczego wystawiamy związek na próby?
Skąd wiadomo, że ktoś nas szczerze kocha i ma poważne zamiary? Jasne, można po prostu zapytać, ale słowa to tylko słowa. Lepiej, gdyby partner jakoś to udowodnił, zademonstrował śmiałymi czynami, efektownie ukazał głębię swoich uczuć. I jeśli nie ma ku temu okazji, wystarczy takową odpowiednio zainscenizować – jak zależy, będzie walczyć. Zrobi to, i to, i jeszcze tamto, rozwiewając wątpliwości.
Nie dziwi chęć, by poczuć się obiektem intensywnego zabiegania, bo kto by nie chciał choć przez chwilę poczuć się wyjątkowo. Pytanie jednak, na ile takie próby zdają egzamin? W powiedzonku o igraniu ogniem jest sporo prawdy i można się przeliczyć, gdy zbyt pochopnie postawi się przed drugą połówką kolejny dziwny test do przejścia.
Testujemy siłę przywiązania
Mnóstwo ludzi tęskni za związkiem na stałe, ale z drugiej strony bardzo boi się emocjonalnego zaangażowania. Miłość to przecież bardzo poważna inwestycja i źle ulokowane uczucia pewnie prędzej czy później doprowadzą do osobistego dramatu, więc lepiej zawczasu się upewnić, że druga osoba nie jest krwiożerczą pijawką.
W związku musi być zaufanie, ale czy można ufać komuś, kto jeszcze nie miał okazji się wykazać? Na początku znajomości obie strony wzajemnie się więc testują, by chociaż zminimalizować ryzyko wpadki w łapy bezwzględnego egoisty. Każda płeć ma tu swoje sztuczki, testuje czyjąś „przydatność”, ocenia jak dany człowiek rokuje na przyszłość i czego mniej więcej można się po nim spodziewać. A kiedy związek dryfuje w niejasnym kierunku i druga strona nie bardzo chce się zdeklarować, nadchodzi próba kontrolnego zerwania, w myśl zasady, że nie wiesz ile ktoś jest dla ciebie wart, dopóki go nie stracisz.
Testowanie się nie jest niczym złym, to część flirtu, zabawa w zdobywanie, przyciąganie uwagi. Jak ktoś nie jest zupełnie zainteresowany, to się nie da wciągnąć w podobne gierki, problem w tym, że nie każdy przyjmuje odmowę albo tyle ma w sobie nieufności, że na zwyczajnych, niegroźnych teścikach się nie kończy. Nieufności bądź wyrachowania, bo ciągłe wystawianie czyichś uczuć na próbę jest niestety bardzo skuteczną metodą manipulacji.
Czy zazdrość jest dowodem miłości?
Jedną z najczęstszych prób, na jaką się wystawia partnera, jest wywoływanie zazdrości. W stosunku do obcych, kompletnie obojętnych osób raczej nie mamy tego uczucia, ale gdy na kimś zależy, to naprawdę nawet błahostka może rozpalić wściekłość w sercu, że jak ktoś śmiał się przystawiać do naszego chłopaka czy dziewczyny. Z kim on flirtuje? Kim jest ten koleś, do którego ona się uśmiechnęła? Co to za znaczące uśmieszki? Kto do niej dzwoni o 22-giej i dlaczego ona chichocze z rumieńcami na twarzy?
Widząc zazdrość u partnera, można poczuć satysfakcję, zwłaszcza gdy on wcześniej nie był specjalnie wylewny – a widzisz, jednak ci zależy, po co było zgrywać twardziela, który się nie angażuje. Zazdrość uderza bowiem w poczucie własności i poddaje w wątpliwość czyjąś pewność siebie, czyli ktoś się wydawał zaklepany albo nieszczególnie pociągający, a teraz nagle chce się go do siebie przyciągnąć i oddalić konkurencję.
Wzbudzanie zazdrości mile łechce ego, ale jest zarazem niebezpieczną pułapką, bo przecież druga osoba może użyć w odwecie tej samej broni. I tak zresztą całkiem często się dzieje – tobie schlebia, że się wściekam o dwuznaczne żarciki z koleżanką, to teraz patrz, jak ja w obcisłej kiecce kolekcjonuję maślane spojrzenia kolegów. I tak z niewinnego testu na uczucie robi przepychanka na wyczerpanie przeciwnika, co ani pary nie zbliża do siebie, ani niczego tak na dobrą sprawę nie udowadnia.
Graj niedostępną
O sile uczuć świadczyć ma też częstotliwość oraz intensywność zabiegania. Podobnie jak w przypadku zazdrości chodzi o to, by zmusić kogoś do zmiany stanowiska oraz okazania emocji. Zgrywa się niedostępną osobę, prowokuje, wręcz okazuje lekceważenie, by drugą stronę jak najmocniej nakręcić. Znowu, może to zadziałać przez chwilę i tylko na niektóre osoby, bo w „gonieniu króliczka” to jednak nie chodzi o to, by adoratora wiecznie trzymać na dystans i tylko mamić obietnicami.
Pewnie, że oddawanie się w całości na pierwszym spotkaniu raczej nie jest dobrą taktyką, niemniej niektórzy zbyt mocno biorą sobie do serca poradę o niedostępności. Partnera przy byle okazji wystawia się na kolejne niedorzeczne próby, bo musi najpierw zasłużyć sobie na wzajemność, jak gdyby uczucie oddawało się tylko w formie jałmużny, a nie normalnej bliskości. Najwyraźniej nie rozumie się różnicy między stawieniem granic i wyznaczaniem standardów, a zgrywaniem lodowej skały wymagającej płaszczenia się przed ukochaną.
Zbywanie kogoś, bo jak kocha, to poczeka, nie tyle służy budowaniu więzi, co prowadzi do ustawienia relacji pan-sługa, jako że całkiem jasno tu widać, kto dominuje, a kto musi się podporządkować, by nie stracić swojej szansy na związek. To prawda, że jak komuś zależy, to nie odpuści tak łatwo i nie da się zbyć pierwszą lepszą przeszkodą, ale łatwo tu przesadzić – uczucie musi się czymś żywić, a jeśli komuś zostaje tylko oczekiwanie, tęsknota i wypełnianie zadań, to w końcu nawet najgorętsze serce zacznie się schładzać.
Co jeszcze chcesz przetestować?
Kryzysy rzeczywiście potrafią bardzo umacniać związki, bo skoro razem udało się nam przebrnąć przez trudny czas, to znaczy, że jesteśmy dla siebie ważni, możemy na siebie liczyć, otrzymaliśmy oczekiwane wsparcie. To właśnie jest różnica między „budującym” kryzysem, a złotymi radami, które rzekomo pozwalają kogoś zdobyć i przywiązać do siebie.
Kiedy aranżuje się próbę dla swojego związku, to wcale nie oczekuje się współpracy w obliczu zagrożenia, a jedynie testuje wytrwałość drugiej osoby, na ile można sobie wobec niej pozwolić. Bardzo często przyświeca temu niezbyt szlachetny cel, czyli takie ustawienie wzajemnych relacji, żeby partner wiedział, co grozi za nieposłuszeństwo, a na jego miejsce są dziesiątki innych.
Jest to pozornie skuteczne, bo zakochany człowiek rzeczywiście może dać się ośmieszyć, zrobi coś wbrew sobie, byle tylko obiekt jego westchnień okazał przychylność. I zachęcona „sukcesami” osoba będzie się posuwać coraz dalej i dalej, aż skutecznie odepchnie od siebie, bo owszem, można się zbłaźnić raz, drugi i dziesiąty, ale każdy ma gdzieś swoją granicę upokorzenia. Trudno po prostu o szczęśliwe zakończenie, jeśli pielęgnowaniem związku zajmuje się wyłącznie jedna osoba.
Ileż można?
Podchody są dobre na początku, gdy jeszcze nie jest jasne, na czym się stoi. Trzymanie w niepewności przez cały czas zwyczajnie męczy, więc zamiast cementować związek po prostu się go sabotuje. Każąc bez przerwy o siebie walczyć, można skutecznie drugą stronę zniechęcić, bo kiedy wchodzimy w związek, to także po to, by właśnie zyskać pewną stabilność, pewność, że ukochana osoba czeka, będzie wieczorem w domu, okaże czułość, można się przy niej poczuć swobodnie, a nawet i słabo. Jeżeli wiecznie coś trzeba udowadniać, to chyba po drodze wkradł się jakiś błąd.
Skłonność do notorycznego testowania swojego związku zazwyczaj mają osoby z mocno obniżoną samooceną, które bez przerwy potrzebują zapewnienia o uczuciu, wierności i przywiązaniu. Albo są to ludzie, którzy muszą być zawsze górą i traktują partnerów instrumentalnie, co w sumie też najczęściej wynika z jakichś kompleksów. Nie tyle zależy im na dobrym związku, co na przywództwie i czerpaniu określonych korzyści – ona musi być w stu procentach uległa bądź też on ma być na każde moje skinienie. Żadnych półśrodków, żadnego okazywania słabości.
Poddawanie drugiej osoby próbom może jeszcze mieć jakiś sens, kiedy nie ma pewności co do intencji, a przykre doświadczenia nakazują zachować ostrożność. Co jednak, gdy on wielokrotnie pokazał, że nie chodzi mu jedynie o pójście do łóżka i poważnie myśli o wspólnej przyszłości? Co jeśli ona w różnych sytuacjach udowodniła, że warto się przed nią otworzyć? Trzymanie takiej osoby dalej w niepewności najpewniej przyniesie odwrotny od oczekiwanego skutek, bo nie sposób nie zadać sobie pytania „o co jej/jemu chodzi”? Chce być razem czy jednak nie chce? Bo fajnie było się pogonić, ale teraz czas na coś poważniejszego.
Przyjaciół poznaje się w biedzie
Najlepsza próba dla związku to taka, która po prostu przychodzi. Wynika z życiowych zawirowań, które naprawdę się dzieją i wymagają konkretnej reakcji. I albo ktoś się wtedy sprawdził, albo nie. Wymyślanie problemów, aranżowanie trudnych sytuacji, „chyba jestem w ciąży”, nieodpowiadanie przez dwa dni na wiadomości na dłuższą metę psuje związek, bo druga osoba już wie, że to pewnie kolejne kłamstwo albo coś nie tak poważnego, jak by wynikało z tonu. Więc już się partnerowi nie wierzy, trochę go lekceważy, trochę znika szacunek, bo jak poważnie można podchodzić do osoby wymyślającej w kółko niestworzone historie.
Próby mają podkręcić atmosferę, „otworzyć oczy” albo zmusić do pozostania, lecz nie działają zgodnie z założeniami, bo niemal zawsze bazują na negatywnych emocjach: strachu, złości, zazdrości, upokorzeniu, odtrąceniu. Jest przypieranie do muru i szantażowanie. Na chwilę spełni to swoje zadanie, dlatego ma się przekonanie o wielkiej skuteczności podobnych działań i w chwili zagrożenia znowu sięga się po tę samą amunicję.
Często też wcale nie chodzi o to, żeby partner się sprawdził, tylko by zareagował w określony sposób, na przykład w zazdrości wybuchnąć gniewem i dać kolesiowi przy barze w mordę, a nie na spokojnie wykazać swoje autentyczne przywiązanie. I ostatecznie, po czasie, ktoś może w odpowiedzi na wszystkie te idiotyczne próby wystawić po prostu środkowy palec. Nie dlatego, że nie kochał. Po prostu szanował sam siebie i nie chce marnować życia na osobę, która najwyraźniej nie czuje tego samego i nie dorosła do prawdziwej, szczerej miłości.
Zostaw komentarz