Główne menu

Feminizm XXI wieku – jeszcze walka o prawa, czy już tylko towar?

Feminizm, można powiedzieć, jest dzisiaj trendy. Nie to, że nagle cała ludzkość zaczęła go popierać i się z nim utożsamiać, ale to słowo odmieniane jest dzisiaj przez wszystkie przypadki, weszło do mainstreamu. Od celebrytów po polityków, w publicznych wypowiedziach warto wtrącić coś na ten temat, jakoś się zadeklarować. Czyż nie o to chodziło pierwszym sufrażystkom?

Ile jednak jest w tym prawdziwej walki o poprawę losu kobiet, a ile cynicznej kalkulacji? Czy hasła ze sztandarów pokrywają się z faktycznymi potrzebami kobiet? I czy każde działanie można usprawiedliwić „słuszną sprawą”? Bo bardzo często można usłyszeć, że feministycznym ideom najbardziej szkodzą… same feministki.

To już nie to co kiedyś

Po wejściu do głównego nurtu idea feminizmu lekko się wypaczyła, zmienił się też sposób jej przedstawiania opinii publicznej, choć tak po prawdzie, feminizm nigdy nie miał jakoś szczególnie dobrej prasy. Można jednak odnieść wrażenie, iż wiele współczesnych aktywistek, swoim zachowaniem oraz wypowiadanymi słowami, daje antyfeministom solidne argumenty do ręki – patrzcie państwo, to są te rzekomo uciśnione niewiasty, te oto krzyczące głośno istoty, których absolutnie nie wolno skrytykować bo pogonią wroga kijami, choć same nie stronią od ostrych wypowiedzi i domagają się… no nie wiadomo czego tak dokładnie, ale raczej nie równości.

Feminizm stał się na swój sposób narzędziem politycznym i propagandowym, wykorzystuje się go często do robienia kariery i zarabiania pieniędzy, a przede wszystkim sprowadza te ważne zagadnienia do absurdu. Z kobiecości robi się jakiegoś bożka – cokolwiek kobieta zrobi, jest to wydarzenie niemal mistyczne, o niezwykłej głębi i tysiącu znaczeń. A krytyka tych zachowań to rzecz jasna seksizm.

współczesny feminizm

Momentami to już wcale nie jest walka o uznanie i akceptację, ile zniechęcanie do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku – nie musisz dbać o siebie, nie musisz się wykazywać, nie musisz niczego udowadniać, i nikt nie ma prawa powiedzieć o tobie złego słowa. Gdyby jednak odwrócić to w drugą stronę, to co statystyczna kobieta powiedziałaby o zapuszczonym, niewykształconym facecie bez żadnych sukcesów, który uważa się za bożyszcze zasługujące na najsłodsze owoce? No ciężko nie uznać tego za postawę roszczeniową.

Nic dziwnego, że przy tak radykalnym podejściu do tematu feminizm wydaje się czymś śmiesznym i trywialnym, i nawet same kobiety niechętnie nazywają się feministkami, mimo że równouprawnienie jest czymś bliskim ich sercu.

Super-hiper-extra

Jednym z głównych zarzutów przeciwko feminizmowi jest to, że chce zamienić kobiety w mężczyzn. I choć wiele feministek powie, że to bzdura – bo istotnie wcale nie o to im chodzi, to w popkulturowym przekazie tak właśnie się to często przedstawia. Niby się mówi, że obie płcie są różne, lecz mimo tych różnic sobie równe, gdy jednak przychodzi co do czego, z kobiet bardzo często robi się komiksowe twardzielki, które zupełnie niczym od mężczyzn się nie różnią, wręcz ich w tej męskości przebijają.

Ostentacyjnie odrzuca się to, co tradycyjnie kojarzone jest z kobietami. Super-laska nie biega w sukienkach, nie lubi romantycznych gestów, nie piecze ciasta, nienawidzi zakupów i ploteczek – nigdy w życiu, ona musi jeździć na motorze, grać w gry, jeść pizzę z pudełka i wyrzucać bukiety kwiatów do kosza, w pracy jest bezwzględna, randki organizuje na strzelnicy, po seksie nie lubi się przytulać, nie jest w końcu jakąś głupiutką gąską. Wrażliwość, delikatność, troska? No nie, kobieta XXI wieku ma wszystkim dookoła kopać tyłki, zawsze wygrywać, nigdy nie płakać. Twarda, niezależna, waleczna. Żadnych niuansów, żadnej subtelności. Jej siła jest bardzo, bardzo męska, od każdej stereotypowo kobiecej cechy zdecydowanie się odcina, to nie dla niej. Jak gdyby przyznawała, że kobiecość to słabość, zgodnie z tym, co głoszą męscy szowiniści.

Niektóre feministyczne porady i motywacyjne hasła brzmią cokolwiek dziwnie, zachęca się w nich bowiem do tego, co tak tępi się w facetach i ich kulturze macho. Jasne, to próba zerwania ze stereotypem uległej i zahukanej dziewczynki, niemniej czasem brzmi to po prostu bardzo źle: bierz zawsze to, na co masz ochotę, nie słuchaj co do ciebie mówią, odrzucaj zasady, nie przyjmuj czyjegoś „nie” do wiadomości. Czy w męskiej wersji ktoś z takim pakietem cech nie byłby, hmm, dupkiem i bucem?

Wychodzi z tego, że kobiecości należy się wstydzić i ją w sobie zwalczać, bo najwyraźniej tylko męskie cechy są wartościowe i gwarantują sukces. A przecież powinno chodzić o to, by kobiety mogły pozostać sobą i nie być z tego powodu traktowane jako niższa forma rozwoju człowieka. Gdzie to wzmocnienie kobiecości?

Do mnie to nie przemawia

To jest właśnie jedna z największych bolączek współczesnego feminizmu – najbardziej nośne, medialne tematy obchodzą w gruncie rzeczy dość wąską grupę kobiet. Bardzo częstym zarzutem jest zajmowanie się głupotami albo sprawami drugorzędnymi, bo owszem, o aborcji warto mówić, ale dlaczego równie głośno nie krzyczy się o niskiej dostępności opieki ginekologicznej na prowincji? Feminatywy to interesujące zagadnienie, ale nie dla kobiet mieszkających w miasteczkach o kilkudziesięcioprocentowym bezrobociu. Krytyka obowiązkowej depilacji niespecjalnie obejdzie samotne matki, które od lat nie dostają alimentów. Najczęściej poruszane feministyczne tematy są po prostu oderwane od rzeczywistości, bo tak, o tych błahszych sprawach też powinno się dyskutować, rzecz w tym, że proporcje w doborze tematów są mocno zaburzone.

Tym bardziej, że nie wszystkie kobiety chcą się wyrzec roli żony, matki, babci, nie chcą one rywalizować z mężczyznami, chcą jedynie zostać docenione za swoją pracę i nie słuchać pogardliwych tekstów o kuchtach i służących. Także ze strony innych kobiet, którym najwyraźniej nie mieści się głowie, że można dobrowolnie uprać komuś koszulę. Inne nurty feminizmu są pomijane, niechętnie podejmuje się dialog z kobietami o odmiennych poglądach.

Te codzienne, bardzo smutne niekiedy problemy, nie wydają się zbyt ciekawe, nie brzmią jak popkulturowe slogany od razu przyciągające uwagę. Bo właśnie popkultura w dużym stopniu kształtuje dzisiejszy feminizm, co z jednej strony nakręca zainteresowanie kobiecymi sprawami, ale z drugiej, coraz częściej jest to zwykłe granie na emocjach i wykorzystywanie cudzych słabości.

Na przykład do tego, by sprzedać jakiś towar, przyczepiając mu modną metkę „women’s empowerment”, przez co i sam feminizm staje się produktem – tu już nie ma protestu i bicia się o swoje, to coś do kupienia za 39,99 zł. Odwołania do „kobiecej siły” znajdziemy w reklamach butów, podpasek i szamponów, co może i miałoby jakiś sens, gdyby nie liczne sprzeczności. Jaką bowiem wartość ma hasło „pokochaj swoje ciało, jakiekolwiek jest”, jeśli zaraz potem pojawia się sugestia, że jednak powinnaś mieć szczuplejsze uda, co zapewni ci nasz rewolucyjny balsam?

Wiele hałasu o nic

Seks to w ogóle dziwne zjawisko we współczesnym feminizmie. Mamy gwiazdy mówiące o szacunku do kobiet i walce z seksualizacją kobiecego ciała, które zaraz potem wrzucają swoje zdjęcia z wypiętymi pośladkami i godzą się pracować z reżyserami/producentami oskarżanymi o molestowanie czy gwałt. Zachęca się mężczyzn do większej otwartości w okazywaniu uczuć i gani się ich za samcze popędy, i jednocześnie powtarza dziewczynom, że instrumentalne traktowanie seksualnych partnerów to nic złego, babki zasługują na to, by się ostro zabawić, bez żadnych zobowiązań. Publicystki potępiają seksistowskie zachowania, ale gdy chodzi o kolegów z własnego kręgu, bez problemu usprawiedliwią ich najobleśniejsze zachowanie. Nagłówek krzyczy: nie jesteśmy parą gadających piersi!, a tekst obok to galeria najponętniejszych biustów.

Trudno nie mieć wrażenia, jak bardzo powierzchowny bywa czasem feminizm. Zaangażowanie w prokobiece akcje często kończy się na komentarzach w sieci i dodawaniu tagów, bez żadnego realnego wsparcia, jak pomoc prawna czy zbieranie podpisów pod petycją. To noszenie koszulek „girl power!” i „przyszłość jest kobietą”, nota bene szytych często przez eksploatowane ponad miarę szwaczki zarabiające skandalicznie małe pieniądze. To oburzenie na patriarchalny wyzysk i zarazem brak zainteresowania konkretnymi działaniami, które ułatwiłyby kobietom życie, poza tym te wszystkie mamcie są cholernie roszczeniowe i dlaczego ja mam się składać na czyjeś żłobki i fundusz alimentacyjny.

Tak się tworzą kółeczka wzajemnej adoracji, przekonane, że strasznie wiele robią dla swoich sióstr, gdy tymczasem los prawdziwie wykluczonych jest im obojętny. Teraz my!, to nasz czas!, jesteśmy dzielne! – takie hasła to zwyczajnie za mało, by mówić o realnym wyjściu z dołka.

A może jednak coś robią?

Pop-feminizm najbardziej rzuca się w oczy i jest go najwięcej, co mocno wykrzywia obraz tego ruchu. Oczywiście, nie sposób uciec od pytań, gdzie są te wszystkie bojowniczki, gdy naprawdę są potrzebne, co robią w sprawie tych kobiet, które potrzebują autentycznego wsparcia, nie tylko tego słownego? Rzecz w tym, że one są, lecz niewiele poświęca się im uwagi. Medialny przekaz jest pod tym względem dość monotematyczny, na „jedynki” trafiają głównie tematy budzące silne emocje, łamy udostępnia się przede wszystkim feministkom o określonym światopoglądzie, które nie reprezentują ogółu kobiet, a jedynie swoje środowisko.

Bo w sieci, gdzie od liczby lajków zależy być albo nie być wielu publicystów oraz influencerów, liczy się przede wszystkim kontrowersja, chwytliwe tematy, ostre spory. A co bardziej się do tego nadaje, jak nie działaczka o bardzo wyrazistych, nieraz szokujących poglądach albo rozwrzeszczana aktywistka nawijająca o macicach, pełna nienawiści do wrednych samców, którą można zagiąć najprostszym pytaniem? Dlatego właśnie takie ekscesy puszcza się w obieg, żeby każdy zobaczył na własne oczy, że feministki to oszalałe dziewoje, wulgarne i mało rozgarnięte. Zaś te mówiące z sensem zwyczajnie nie pasują do stereotypu kretynek chcących przejąć władzę nad światem i pragnących dokonać globalnej kastracji, tak by ludzkość dokonała samozagłady przez wszechobecny homoseksualizm oraz ideologię gender. Są nudne i poruszają niewygodne kwestie.

Ośmiesza się takie zjawiska jak #metoo, wyciągając pojedyncze oszustki i atencjuszki, bo skoro jedna mogła, to reszta pewnie też kłamie, a molestowania wcale nie ma. No i jak się o czymś dużo mówi, to tylko sztucznie wyolbrzymia się dany problem, przecież wystarczy powiedzieć raz, po co wałkować temat miesiącami? Kto tak robi? Wiadomo, nawiedzone panny z nadmiarem wolnego czasu, które usilnie próbują wmówić światu, że dzieje się im jakaś krzywda, a przecież „normalne” kobiety nie mają absolutnie na co narzekać.

    3 komentarze

  • Asia

    A nie prościej akceptować siebie, korzystać z tego co potrafi mężczyzna i wykorzystywać różnice…
    Przecież wszystko służy czemuś i kobieta i mężczyzna

  • KRiszO

    Zróbmy różowy poniedziałek.

  • Jadwiga

    Zgadzam się w 100%
    Wszechobecny problem żeńskich końcówek mnie zwyczajnie śmieszy. Jakie to ma znacznie czy poseł, posłanka czy może poślica.
    Mamy możliwość kształcenia się i rozwoju więc z tego korzystajmy. Nikt nie zabroni iść do pracy i robienia kariery- nasz wybór.
    Jeśli chce mieć wyższe stanowisko, lepiej płatne to daje z siebie maximum.
    Nie lubię zajęć domowych – taka jestem
    Lubię swoją pracę i sama wychowuje swoje dzieci ale nie dla tego że jestem feministką tylko dla tego że kiedyś źle wybrałam

Zostaw komentarz

Możesz użyć HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>