Główne menu

Jak cyfryzacja zagraża naszej prywatności?

Współczesny świat to świat danych. Jesteśmy śledzeni niemal na każdym kroku, bo informacje o nas znajdują się nie tylko w prywatnych smartfonach i komputerach, ale też w systemach urzędów, placówek medycznych, uczelni, banków. Co gorsza, często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, kto i co o nas wie, a jeszcze gorzej, że wiele faktów z własnego życia zdradzamy dobrowolnie, nieświadomi konsekwencji takiej wylewności.

Nierozważne korzystanie z nowoczesnych technologii zakończyć się może kłopotami w pracy, rozwodem, kradzieżą tożsamości. Można stać się obiektem kpin albo paść ofiarą jakiegoś zwyrodnialca. Czyli co, najlepiej od razu odciąć się definitywnie od sieci? Cóż, dzisiaj to już chyba niewykonalne, na pewno jednak warto się pięć razy dobrze zastanowić, zanim kliknie się ENTER.

Prywatność nie istnieje?

Internet w swoich początkach wydawał się fantastycznym kamuflażem. Skryty za monitorem człowiek był niewidoczny, anonimowy, mógł robić co chciał. Szybko się okazało, jak złudne było to poczucie, a jednak i dzisiaj nie brak osób, dla których monitor to bariera gwarantująca poczucie bezkarności. Powiedzieć komuś w barze, że jest głupim ćwokiem? No, ryzykuje się wizytę u dentysty. Ale w sieci? Och, tu wolno beztrosko rzucać ćwokami na lewo i prawo, stawiać bezpodstawne oskarżenia, wyśmiewać. Bo i co mi kto zrobi?

Otóż owszem, ktoś coś zrobić jak najbardziej może. Wytropić w sieci da się praktycznie każdego, o czym paru zatwardziałych hejterów boleśnie się przekonało – można problem rozwiązać we własnym zakresie albo w bardziej cywilizowany sposób, oddając sprawę odpowiednim organom.

Tropi się jednak nie tylko gości rzucających obelżywe słowa. W sieci szuka się także ofiar. Albo nawet nie szuka, a po prostu korzysta z okazji, jak bohater „Tekstu” Glukhovsky’ego – wystarczyło przejąć czyjegoś smartfona, by przez ileś tam dni z powodzeniem udawać obcego człowieka, dowiedzieć się o nim bardzo osobistych rzeczy. Teraz nie trzeba wcale być agentem służb specjalnych, by stworzyć całkiem wiarygodny obraz danej osoby, to tylko kwestia odpowiedniego researchu, do którego starczy zwykły komputer, internet i kilka godzin wolnego czasu.

A teraz opowiem wam o sobie

Bo ludzie, świadomie i nieświadomie, wrzucają do sieci już nie skrawki, ale ogromne płachty ze swojego życiorysu, tak że nieco bardziej wnikliwy obserwator, jeśli będzie mu się chciało, poskłada do kupki najprzeróżniejsze wydarzenia z czyjegoś życia. W mediach społecznościowych zdradza się swój wygląd, miejsce zamieszkania, poglądy, wykształcenie. Oznajmia się wszem i wobec, jakim samochodem dojeżdża się do pracy i w jakich godzinach, co się je na śniadanie, obiad i kolację, na kogo się głosowało i w jakim marszu się szło. Z sieci o obcych osobach dowiedzieć się można nawet takich rzeczy jak to, czy ktoś miał wycięte migdałki, że w dzieciństwie ugryzł pies i do tej pory nie znosi się z tego powodu pinczerów, a na święta makowiec kupuje się w cukierni i potem wmawia rodzinie, że to domowej roboty.

Przegląd komentarzy i rozmów online pomaga ustalić, czy ktoś jest w miarę stabilny emocjonalnie, czy też byle bzdurą da się go wyprowadzić z równowagi. I czym łatwo rozjuszyć, a jakie tematy podejmowane są najchętniej. Ilość dostępnych szczegółów jest zatrważająca, ale na co dzień zwykle się o tym nie myśli, bo to przecież głupoty, co złego jest w tym, że opublikuję fotkę z koncertu albo opiszę zabawną scenkę z udziałem dzieci sąsiadów? W pojedynkę te rzeczy nie wyglądają groźnie, ale zbierz setkę takich drobiazgów, a otrzymasz osobę, którą łatwiej manipulować niż jakimś przypadkowym anonimem.

Pół biedy, gdy chodzi o sprawy faktycznie niewinne. Ale co z epizodami o wysokim stężeniu żenady? Te mogą się obrócić przeciwko nam i zapaskudzić wizerunek. Przerąbane mają zwłaszcza ci, którzy nie stronią od ostrej zabawy i chętnie dzielą się pikantnymi historyjkami ze sobą w roli głównej – tylko czekać, kiedy ktoś wygrzebie ich kompromitujące zdjęcia i udostępni szerokiej publiczności. A takie rzeczy potrafią wypłynąć i po 20 latach, gdy człowiek najmniej się tego spodziewa, i buch!, z obiecującego spotkania nici, bo ktoś dokopał się wstydliwych tajemnic z przeszłości. Internety nie płoną.

Ściany mają uszy

Podsłuchiwanie jest stare jak świat, dzisiaj po prostu nie trzeba siedzieć ze szklanką przy uchu. Ludzie na internetowych forach szukają pociechy, opowiadają o sobie, zwierzają się, uzewnętrzniają swoje frustracje, a to wszystko często dociera do niepowołanych uszu. Narzekasz na swoją pracę i durnego szefa? Licz się z tym, że ktoś życzliwy uprzejmie mu to doniesie. A może chwalisz się, jak to w każdej robocie potrafisz wymigać się od obowiązków, robiąc jednocześnie wrażenie najbardziej zajętego pracownika? Cóż, rekruterzy coraz częściej szukają informacji o kandydatach na mediach społecznościowych, a taka charakterystyka raczej nie przypadnie im do gustu.

Łatwo zapomnieć, że robienie czegoś w sieci prywatnie wcale aż takie prywatne nie jest. Błaha rozmowa może się zupełnie wymknąć spod kontroli i zacząć żyć swoim życiem – ktoś wyciągnie z dialogu co smakowitsze kąski, dorobi do nich zupełnie nowy kontekst i nagle stajesz się przebojem sieci, choć niekoniecznie jako bohater pozytywny. I rzecz jasna nikogo nie obchodzi, że nie to miałaś wtedy na myśli. Najgorzej, gdy zabiera się głos na kontrowersyjne tematy i do tego średnio ma się o nich pojęcie, przez co wychodzi się na zacietrzewioną fanatyczkę, kretynkę, rasistkę i ogólnie rzecz biorąc osobę o wąskich horyzontach i mało ciekawych poglądach. Nawet gdy to nieprawda.

A zdjęcia? W internecie dominująca jest zasada, że wszystko dla wszystkich i do tego za darmo. Prywatne zdjęcie może zatem stać się dobrem wspólnym i ilustrować bardzo dziwne teksty albo stać się memem – zwykła fota z imprezy zobrazuje upadek polskich kobiet, które zupełnie się nie szanują, a ta lafirynda na pierwszym planie to od razu widać gdzie dorabia. Oczywiście, można z tym walczyć i to z powodzeniem, ale co się po sieci rozlało i ile doznało się z tego tytułu przykrości, tego już cofnąć się nie da.

Dzieci na wystawie

Własna prywatność to jedno, drugie to prywatność osób trzecich. Problem dość zagmatwany, bo o ile w przypadku kogoś zupełnie obcego wiadomo, że wypadałoby zapytać wpierw o zgodę na publikację czy ujawnienie jakichś treści (choć też nie jest oczywiste dla wszystkich), tak w przypadku osób najbliższych często zupełnie się to ignoruje. Zwłaszcza gdy chodzi o dzieci.

Według badań przeprowadzonych w USA, około 63 procent matek posiada konto na Facebooku i aż 97 procent tych użytkowniczek publikuje zdjęcia swoich pociech. Niewiele mniej, bo 89 procent matek umieszcza na swoich profilach informacje dotyczące przeróżnych wydarzeń z życia dzieci, jak urodziny, pierwsza wizyta u dentysty czy pierwsza podróż samolotem. Nierzadko są to relacje bardzo szczegółowe, i co tu dużo mówić – trochę ośmieszające, bo kto by chciał zostać przyłapany na kibelku w nietypowej pozie?

Czy nie jest to naruszenie praw dziecka? Na pierwszy rzut oka brzmi absurdalnie, jak jeden z tych wydumanych problemów pierwszego świata, ale okazuje się, że nie, to wcale nie jest taka bzdura. Bowiem gdy dzieciak podrośnie, jego rówieśnicy pewnie wyciągną na światło dzienne kompromitujące zdjęcia i filmiki, i latami będzie się za kimś ciągnęło to, że się zsikał na rodzinnym przyjęciu babci na sukienkę, spał z grającym nocnikiem, płakał na widok pluszowego rekina i sepleniąc deklamował wierszyki przebrany za nie wiadomo co. A nie każdy młody człowiek weźmie to dzielnie na klatę.

Czego to zresztą uczy takich maluchów? Że całe ich życie jest na sprzedaż, a jakieś zachowanie jest właściwe, bo zbiera dużo lajków? Nie mówiąc już o tak poważnym zagrożeniu jak pedofilia – według szacunków, nawet połowa zdjęć na pedofilskich stronach pochodzi z profili społecznościowych rodziców, którzy nie kontrolują tego, co się dzieje z publikowanymi przez nich treściami.

Przecież to nie Big Brother!

Przy dorosłych bardziej się pilnujemy, ale podobnie, im bliższe więzy, tym częściej się zakłada, że druga osoba nie będzie mieć nic przeciwko publikacji czegoś prywatnego. Bo niby co się może nie spodobać mężowi w tym, że umieszczę w sieci nasze wspólne zdjęcie z przyjęcia? Dlaczego przyjaciółka miałaby się gniewać za skrina z rozmowy? Przecież wykazała się takim poczuciem humoru!

Tymczasem osoby trzecie nie zawsze podzielają nasz entuzjazm i nawet gdy publikacja w żaden sposób ich nie ośmiesza, to i tak woleliby oni pozostać schowani w sferze prywatnej. A już kiedy coś ich stawia w niepochlebnym świetle to naprawdę trudno się dziwić, że reagują złością na taką samowolkę. To przy okazji pokazuje jeszcze inne oblicze utraconej przez internet prywatności – również wtedy, gdy wstrzemięźliwie korzystamy z sieci, możemy trafić do publicznego obiegu przez przyjaciół, mściwych znajomych albo z winy firmy nierozważnie gospodarującej danymi swoich klientów.

Różnice w podejściu do mediów społecznościowych potrafią nieźle namieszać w związkach, i też całkiem sporo owo podejście o wzajemnych relacjach mówi. Dlaczego tak bardzo chce się powiadamiać cały świat o statusie związku, co dokładnie wspólne zdjęcia mają powiedzieć, co się chce przekazać udostępniając prywatne rozmowy? Zwykłe dzielenie się własnym szczęściem czy raczej leczenie kompleksów? A ta dyskrecja, to po prostu umiłowanie prywatności czy ktoś się tu kogoś wstydzi i woli uchodzić za dostępnego singla?

To nie tak miało być

Oczywiście, za cyfrowym ekshibicjonizmem nie zawsze stoją nieczyste intencje, ale bez względu na zamiary, efekty szczerości online bywają czasem opłakane – jedno pytanie tu, drugie tam, jakaś prośba o radę, jakaś skarga, i nie wiedzieć kiedy pół Polski się dowiaduje, że chłopak Elizy K. ma problemy z erekcją, mimo tak młodego wieku. Bardzo wiele rzeczy, które pomiędzy dwójką zakochanych wydają się słodkie i urocze, na forum publicznym budzą głównie szyderkę, a to żadna przyjemność słuchać wrednych żartów odnośnie wydarzeń o dużym znaczeniu dla własnego życia uczuciowego.

Tym bardziej, że internetowy język nie do końca oddaje prawdziwe emocje. Są emotikonki, ale to przecież nie to samo. Nie widząc żywego człowieka, nie słysząc jego głosu naprawdę ciężko wywnioskować, czy coś pisze na poważnie, z sarkazmem albo w dowcipnym tonie.

No i przede wszystkim, gdy tak każdy detal podaje się do publicznej wiadomości, odziera się swój związek z tej tajemniczej, romantycznej otoczki – to już nie są rzeczy tylko nasze, nie są unikalne. W dodatku ludzie, zachęceni wcześniejszą otwartością, mogą stać się nieco upierdliwi i irytujący. Coś nie piszesz o swoim pączusiu, pokłóciliście się? I jak, kupił ci w końcu ten zegarek? A czytałaś, co wczoraj napisał? No, ja bym sobie tak nie pozwoliła.

Zawsze z głową

Nie to, że dzielenie się swoim życiem w sieci jest samo z siebie złe, zastrzeżenia budzi jedynie to, jak bezmyślnie masa ludzi do tego podchodzi. Wrzucanie treści do netu stało się tak naturalną czynnością, że często nawet nie zastanawiamy się, do kogo to trafi i jak może zostać odebrane. Badania pokazują, że większość internautów nie sprawdza ustawień dotyczących prywatności i ochrony danych, część w ogóle nie wie, jak się za to zabrać. Ignorowane są regulaminy, zgody akceptuje się odruchowo.

Nie dostrzega się zagrożenia w relacjonowaniu swojego dnia godzina po godzinie, w publikowaniu zdjęć z geotagami, choć na tej podstawie bez trudu da się ustalić, gdzie kto przebywa, kiedy wróci i co cennego ma w domu. Większość lubi myśleć, że złe rzeczy dzieją się tylko na filmach albo przytrafiają się innym, w jakichś niewiarygodnych okolicznościach, i dopiero po kradzieży, pobiciu albo gwałcie zaczyna się rozumieć, że oprawca wcale nie musiał się natrudzić, by dopiąć swego.

Jakby tego było mało, upublicznia się bez powodu tak newralgiczne dane jak miejsce zamieszkania, data urodzenia, numer konta w banku, PESEL, numer telefonu, dokładny grafik pracy, plany wakacyjne, zdjęcia karty kredytowej czy dokumentów. A taka niefrasobliwość to proszenie się o rabunek. Jeszcze mniej uwagi poświęca się urządzeniom, które nie służą do komunikacji, ale do zarządzania na przykład domem – czy wiemy na pewno, że dane gromadzone przez inteligentną lodówkę nie trafiają do firm, które wykorzystują je we własnych celach handlowych? Czy aplikacje ułatwiające codzienne czynności nie stanowią podobnego zagrożenia? Kto dane przetwarza i jak je zabezpiecza? I co się stanie, gdy urządzenie zostanie skradzione albo przejęte przez kogoś niepowołanego – czy dostawca usługi oferuje jakąś ochronę w takich przypadkach?

Historie z prywatnego życia? Każdy sam decyduje, jak wiele chce ujawnić, ale… jeśli ma się obyć bez rumieńców wstydu, warto pamiętać o starej zasadzie: upubliczniaj tylko to, co bez zażenowania pokazałabyś swojej babci. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem – w wersji cyfrowej nabiera to jeszcze większego sensu.

Zostaw komentarz

Możesz użyć HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>