Czy nadmierna bliskość szkodzi związkom?
Pierwsza faza zakochania rządzi się swoimi prawami. Zauroczeni sobą kochankowie usychają z tęsknoty po pięciu sekundach rozłąki i najchętniej wszystko rzuciliby w diabły, byle tylko móc zatopić się w ramionach swojej drugiej połówki i tak trwać, w nieskończoność. Znajomi, praca, codzienne sprawy schodzą na drugi plan, liczy się tylko miłość. Po jakimś czasie szaleńcza namiętność się wypala, wszystko wraca do normy i choć druga osoba pozostaje niezwykle ważną częścią naszej życiowej układanki, to pojawia się pragnienie odzyskania choć odrobiny niezależności.
Ale nie u wszystkich. Niektórzy wcale nie chcą wybić się na niepodległość. Słowo „związek” pojmują bardzo dosłownie – z partnerem wiąże się każdy, najmniejszy choćby aspekt ich codziennego życia. Para jest ze sobą tak blisko, jak to tylko możliwe i nie widzi potrzeby, by cokolwiek rozdzielać. Są jak papużki nierozłączki, jedno nie istnieje bez drugiego.
Tylko „my”
Są pary, które nie potrafią żyć bez siebie. Nie potrafią i nie chcą. Mogą być ze sobą przez 24 godziny na dobę i nie widzą w tym żadnego ograniczania swojej strefy osobistego komfortu. Jak się nie da, bo trzeba iść do dwóch różnych fabryk, pozostaje kontakt ‘zdalny’, wypełniający każdą przerwę w obowiązkach służbowych. Czas wolny? Oczywiście we dwójkę. Razem w góry, razem do knajpy, razem do galerii. Hobby także wspólne. On, w przeciwieństwie do niej, nie lubi wspinaczki skałkowej? Eeee, niemożliwe, po pierwsze gdyż we wszystkim ich gusta się pokrywają, więc te skałki to chyba jakieś nieporozumienie, a po drugie, nawet jeśli, to szybko się przekona, jakie to fajne, bo może to robić z nią. A to zamyka całą dyskusję. Papużki nierozłączki nie zwykły latać w przeciwnych kierunkach.
Decyzje co do przyszłości podejmowane są, rzecz jasna, zawsze we dwójkę. Zresztą nie ma czegoś takiego jak przyszłość indywidualna. Nowy kurs doszkalający, studia podyplomowe, nauka nurkowania? Idziemy razem, wiedzy nigdy nie za wiele, a do tego zyskamy kolejną rzecz, która nas połączy. No co? Przecież wszędzie trąbią, że mało co tak cementuje związki, jak wspólne robienie ekscytujących rzeczy. No to siup.
Związki niczym monolity są przyjemne dla oka i budzą zazdrość u tych, którym w miłości nieszczególnie się udało. Zwłaszcza dziś, w tych egoistycznych czasach, para tak sobie bliska, tak skoncentrowana na wspólnocie, a nie osobistych interesach, wydaje się wzorcem słusznym do naśladowania. Czyż nie byłoby miło trafić na człowieka, dla którego postrzeganie świata w kategorii „my” to żadne kajdany czy mentalny ogranicznik? Mieć kogoś, kto czyta w myślach, jest zawsze obok, prawdziwa opoka. O tak, brzmi kusząco, pod warunkiem jednak, że pozostajemy oddzielnymi zbiorami, które po prostu tworzą jakąś część wspólną. Tymczasem w niektórych związkach jest jedynie ta część wspólna. I nic poza tym. Czy to źle? Co kto lubi oczywiście, ale doświadczenie pokazuje, że brak jakiejkolwiek cząstki na własny użytek miewa katastrofalne skutki uboczne. Na przykład takie, że ukochany partner trafia do tak zwanej friendzone – robi się z czasem tak swojski, że aż głupio czuć do niego dzikie pożądanie. Jest bliskość, przywiązanie, zrozumienie i cała masa bardzo pozytywnych uczuć. Nie ma jednak tego pierwiastka miłosnego szaleństwa.
Jednomyślność nuży
Ktoś powie, że miłość, ta dojrzała, to nie bujanie w obłokach. To właśnie umiejętność życia w szarości, wspólne rozwiązywanie problemów, borykanie się z trudnościami, wspieranie się, ufanie sobie. Fajnie jest lewitować na endorfinkach i godzinami kokosić w łóżku, ale to wystarcza na pierwszą fazę. Im dłuższy staż, tym więcej powinno być tych stabilnych fundamentów i nie ma się co łudzić, że filmowe uniesienia załatwią wszystko. Nie załatwią. Niemniej przesadzanie w drugim kierunku może przynieść efekt odwrotny do oczekiwanego. Uczucia będą silne i solidne, ale jakieś takie letnie. Więcej – może się pojawić refleksja, że to chyba nie o to chodziło z tą bliskością.
Para, która za priorytet stawia sobie jedność, nie zostawia żadnego marginesu na prywatność. Ginie gdzieś osobista odrębność, i to zarówno we własnym mniemaniu, jak i w oczach innych, bo to już nie jest np. Basia, ale ta Basia od Tomka. I ten Tomek od Basi, bo to oczywiście działa w dwie strony. W każdym kontekście pojawia się duet, a nie dwie samodzielne osoby, i to może nawet pod pewnymi względami fajne, ale raczej nie na długą metę. Bo zatraca się swoje własne „ja” i w konsekwencji nie umie się już żyć w pojedynkę. Co gorsza, życie we dwójkę może stracić swoją początkową wartość.
Nie ma się co czarować, ludzi idealnie zgodnych, myślących o wszystkim dokładnie w ten sam sposób, jest garstka. Papużki nierozłączki zakładają, że takie właśnie są, ale bywa, że to tylko ich pobożne życzenia. W wielu sprawach faktycznie myślą jednakowo, ale od czasu do czasu zdarzają się im herezje, tyle że w imię swojej bliskości ignorują podobne grzeszne myśli i trzymają się właściwej linii. Żeby nie było żadnego rozłamu, najmniejszego pęknięcia choćby. Jedność to jedność. Różnice są złe, nieważne czego dotyczą, wręcz mogą być postrzegane jako zdrada. I może w końcu dojść do tego, że partnerzy, nie chcąc burzyć tej sielanki, duszą w sobie osobiste pragnienia, byle tylko uniknąć konfliktu, no przecież taka zgodna, zżyta para jest wolna od nieporozumień. Jak gdyby bliskość wykluczała z automatu jakiekolwiek wątpliwości, o złości nawet nie mówiąc.
Dwa ciała, jedna głowa
Ludzie, którzy bardzo chcą być blisko swojej połówki, często mylnie zakładają, że nie mają prawa realizować się inaczej niż w związku. Robienie czegoś solo to niemal odrzucenie partnera, bezlitosny kopniak na aut. Co może się skończyć tym, że już nie wiadomo, czy się lubi jajecznicę, bo tak podpowiadają własne kubki smakowe, czy może to efekt tego, że wspólne śniadania zawsze składały się ze smażonych jajek. Na jajkach się zresztą nie kończy. Bo czy naprawdę najlepsze wakacje to te nad morzem? Czy rzeczywiście miało się ochotę na kurs portugalskiego? Czy biało-czarny salon odzwierciedla prawdziwy gust? A może to jedynie skutek kompromisów, bo do tej pory dosłownie każdą decyzję podejmowało się wspólnie? Żadnego pola dla autorskich koncepcji, bo związek to nie popis indywidualistów. Słowem, przygnieciony bliskością związek potrafi zabić wszelką inicjatywę i kreatywność. Bo nie wypada na własną rękę robić czegokolwiek.
Pełna jednomyślność bywa zabójcza, bo za bardzo upodabnia ludzi do siebie. A co by nie mówić, pociąga nas nieznane. Frazes oklepany, lecz prawdziwy. Różnice nas fascynują. Są trochę niezrozumiałe czy wręcz irytujące, ale właśnie dlatego pobudzają wyobraźnię. To cudownie, że ludzie w związku są dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi, wypadałoby jednak być dla siebie również kochankami. A kochankowie muszą czuć do siebie pociąg, ten zaś buduje się na zagadkach, na tym, co do zdobycia. Musi więc być miejsce na szczyptę magii ożywiającej codzienność. Codzienność dobrą i bezpieczną, ale wypraną z gorętszych emocji. Takie emocje jest jednak diabelnie ciężko wywołać, jeśli para jest jak dwójka klonów, podobnych do siebie tak, że można przeoczyć nawet te najbardziej oczywiste różnice anatomiczne.
Jak łyse konie
A skoro o anatomii mowa… Związki ‘na tysiąc procent’ zwykle nie uznają także ‘rozdzielności higienicznej’. Nie ma w nich tych głupich podziałów na świat damski i męski, ukrywania niby wstydliwych szczegółów i obrzędów. Po co, jesteśmy ludźmi, odrzucamy ten wstyd. Kiedyś mąż czekał za drzwiami, aż urodził się potomek, dzisiaj facet trzyma kobietę za rękę i przecina pępowinę. Czy tak nie lepiej? Co złego w tym, że ona przy nim wyciska pryszcze z nosa i goli nogi, a on wyciąga sobie z uszu wosk i korzysta z toalety? Jeśli przy ukochanej osobie nie można się poczuć swobodnie, to u diaska przy kim? Dawniej damy miały swoje buduary i mężczyźni nie wiedzieli nic o ich tajemnych czynnościach i co, tak dobrze się im żyło? Nie były zdradzane i poniżane? No były. Więc nie udawajmy, że fizjologia nie istnieje, bo się tylko nerwicy można nabawić.
U par z długim stażem, mieszkających razem, to normalne, że granice intymności przesuwają się. Ludzie sobie powszednieją, coraz mniej się wstydzą, zresztą co to za miłość, jeśli partnera oburza widok brudnych stóp po całym dniu biegania czy weekend z kibelkiem po wyjątkowo szalonym piąteczku. Oczekiwanie, że druga strona będzie zawsze świeża, pachnąca i bez dolegliwości jest zwyczajnie śmieszne. Problem jednak w tym, że niektórzy w swoim towarzystwie czują się aż zanadto swobodnie, a to już może zabijać atmosferę, jeśli bowiem kogoś widzi się notorycznie w sytuacjach mało estetycznych, może się to jakoś położyć cieniem na nocnym pożyciu. Pełne zaufanie czasem wiedzie na manowce, bo miło, że nie przeszkadzają tłuste włosy i poplamiony dres, niemniej jeszcze milej byłoby zobaczyć się czasami w wydaniu bardziej randkowym. W przeciwnym razie wzrok coraz częściej podążać będzie za innymi osobnikami i osobniczkami.
Zero przestrzeni
Wszystko-razem-robienie nie ogranicza się rzecz jasna do łazienki. Papużki nierozłączki, bezgranicznie sobie ufające, nie mają ani jednej tajemnicy przed sobą. To nie tylko wspólne konto w banku, ale i wspólny e-mail, konto na facebooku i gdzie tam jeszcze. Żadne ‘nie zaglądaj mi do telefonu’, bo jakże to, jakieś podejrzane sms-y czy rozmowy z nieznajomymi? Nie ma mowy. Na porządku dziennym jest raport z odbytej aktywności, do tego szczere dzielenie się swoimi myślami, pragnieniami, poglądami.
Dopóki odbywa się to za obopólną zgodą, jest ok. Co jednak, gdy pojawi się pokusa, by mieć jakąś własną prywatną sprawę? Ktoś przyzwyczajony do ‘co je moje, to je twoje’ będzie odczuwał wyrzuty sumienia, że tworzy jakąś enklawę na wyspie wspólnej szczęśliwości, a jak jeszcze się to wyda, to katastrofa gotowa. Więc zaciska się zęby i dalej hołduje monolitowi, to przecież cenniejsze od ekscytujących sekrecików. Koniec końców można jednak dobić do ściany, za którą jest już jedynie wyczekiwanie, by misiaczek gdzieś wybył i przynajmniej na kilka chwil uda się odzyskać upragnioną wolność. Normalnie jak za czasów, gdy starzy zostawiali na jeden wieczór wolną chatę.
Przebywanie ciągle razem nierzadko w ogóle odbiera znajomych albo mocno ochładza relacje z osobami spoza domowego gniazdka. Papużki na imprezę bardzo chętnie, ale tylko razem, a jak się jakimś cudem uda wyciągnąć nierozłącznych pojedynczo, resztę towarzystwa normalnie krew zalewa. Ona między jedną a drugą ploteczką wisi na telefonie, zapewniając o tęsknocie i zdając relację, co się na babskim wieczorku odstawia. On każdy łyk piwka wieńczy sms-em do swojej sikoreczki, tak że po kilku godzinach koledzy mają ochotę własnoręcznie go udusić i zakopać pod świerkiem za barem. No a fakt, że babskie czy męskie tematy ‘nie zostają w Las Vegas’ mocno podkopuje zaufanie, bo może i żona kumpla jest bardzo spoko, ale to jeszcze nie znaczy, że ów kumpel powinien jej powtarzać powierzone w prywatnej rozmowie detale. A tak zwykle jest, tajemnice i kłopoty znajomych są naszą wspólną sprawą. Przecież mówimy sobie wszystko.
W pojedynkę nie da rady
Silna zażyłość może brać się z potrzeby serca i charakteru, ale może być też inspirowana zupełnie innymi pobudkami. Pewnym osobom tak bardzo zależy na wejściu z kimś w związek, że gdy się to stanie, normalnie odcina im prąd. Nie są już w stanie działać i myśleć samodzielnie. Sparowanie tak podbija ich samoocenę, że nie wyobrażają sobie najprostszej życiowej akcji w pojedynkę. U kobiet często dochodzi jeszcze myślenie, że tą metodą utrzymają faceta na wiele lat, bo wiadomo, te niezależne i myślące po swojemu odstraszają. Dlatego każdą decyzję konsultują z partnerem i nie są to sytuacje typu na co wydać wspólne oszczędności czy do którego przedszkola zapisać pociechę, ale banalne sprawy jak zakup lakieru do paznokci, no bo może on woli odcień karmazynowy a nie purpurowy, więc na wszelki wypadek uzgodnimy to razem, łącznie z tłumaczeniem co to za kolory. I tak w kółko, razem na zakupy, razem do lekarza, razem do znajomych. Taki sprytny pomysł, żeby połechtać męską próżność, jaki to facet jest nieodzowny i ona sama sobie bez niego nie poradzi.
To bycie ciągle we dwoje przeradza się w formę uzależnienia. Bo tak się pragnie mieć tego kogoś, że strach przed jego utratą każe chodzić za nim krok w krok, nie dać chwili wytchnienia, żeby połówka cały czas miała zakodowane w pamięci, że nie jest sama. Że z nikim innym tak dobrze nie będzie. Że nie może odejść, bo zrobi nam taką krzywdę, że się nie pozbieramy. Motywacja trąci nieco patologią, bo zaczyna się do związku wdzierać przymus, a osaczenie daje dokładnie odwrotny efekt. Chce się uciec. Chce się uwolnić od tego oddechu na karku, zerwać ze smyczy. Bliskość w tym wydaniu jest w sumie wyrazem słabości i braku zaufania, choć nie mówi się tego wprost, nawet przed sobą nie chce się tego przyznać.
Coś do odkrycia
Najbardziej udane związki to z reguły te oparte na braterstwie dusz, ale z pewną dawką suwerenności. Jesteśmy razem na dobre i na złe, ale gdzieś tam są tajemne drzwi, uchylane od czasu do czasu. Bliskość i trzymanie się razem nie powinny zabijać osobowości, ostatecznie to ona zadziałała jak magnes, ciągnąc partnerów do siebie. Po prostu, związek to przyjaźń z bonusem. Sądzisz, że kogoś znasz, a tu nagle niespodzianka, ten ktoś pokazuje się z zupełnie nowej strony. Ma coś nieuchwytnego, co sprawia, że chce się za tym kimś biec dalej, bo kurczę, tam chyba jeszcze jest coś do odkrycia i wiele wskazuje na to, że to piękne tereny do eksploracji.
Bo skąd biorą się zdrady? Ulegają im nie tylko ludzie, którzy mają siebie dość albo nie układa się im w łóżku. Na boki skaczą też osoby nieco znudzone swoją drugą połówką. Nie, nie odejdą, broń Boziu, chcą jedynie poczuć powiew świeżości. I idą do kogoś innego. Nie dlatego, że ten ktoś był lepszy. Był nowy i to wystarczyło.
19 komentarzy
A mnie wkurza troszkę takie myślenie, że nadmierna bliskość w związkach to kataklizm, zaraza i zło ostateczne. Wiele faktów wskazuje na to, że związki rozpadają się przez to, że ludzie tego zawierzenia siebie drugiej osobie się boją. Nie da się żyć w pełni wiecznie się asekurując. Nie mówię przy tym byśmy nie mieli nic dla siebie – własne pasje, spotkania z przyjaciółmi. A te „tajemnicze drzwi” uznaję tylko w ramach pewnej konwencji, aby było ciekawiej, od czasu do czasu – rzecz jasna 😉
Pozdrawiam.
Tak, ja to rozumiem w ten sposób, żeby być razem, ale nie zatracać siebie.
Ja zauważyłam taki minus naszej małżeńskiej bliskości, że jak męża szanownego nie ma w domu, tak jak teraz, to mam problem ze spaniem 🙂
Skądś to znam 😉
Ciekawy temat poruszyłaś, nie widziałam go chyba nigdy wcześniej u nikogo ze znanych mi blogerów w ciągu ostatnich 9 lat xD
Ja myślę, że każdy związek jest inny. Na początku to jest normalne, że para chce spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Dobrze jeśli przy okazji odnajdą wspólną pasję, bo jeśli okaże się po tej fazie zauroczenia, że tak naprawdę nie mają ze sobą nic wspólnego… mają nikłe szanse na przetrwanie.
Chociaż uwielbiam spędzać czas ze swoim chłopakiem i po 5 latach spędzamy ze sobą w weekendy niemal zawsze każdą minutę – razem wychodzimy, razem załatwiamy sprawy itd, to jednak nie chciałabym by przez całe życie oprócz mieszkania dzielić z nim również pracę i kąpiele 🙂 Wiem, że są takie związki, np. znajome mi narzeczeństwo, które gdy nawet się widzą w weekend i jedno do drugiego przyjeżdża to jedno siedzi w jednym pokoju a drugie robi coś innego w drugim. Dla mnie jest to niewyobrażalne, dla nich normalne 😉
partnerstwo tak, przyjaźń owszem – ale każdy z nas ma swoje własne pasje, hobby, grono znajomych – w czarek mąż idzie z ekipą z pracy do pubu, a ja w zeszłym tygodniu zaliczyłam kawkę z koleżanką i dzięki temu nie mamy siebie dość 🙂
I tak właśnie powinno być 🙂 Dorzucać do pieca w umiejętny sposób 😉
W takiej bliskości nie widzę niczego złoego pod jednym warunkiem – każda ze stron ma swoją i tylko swoją strefę, bez dostępu dla innych.
Oj tak, zgadzam się, trzeba mieć „swój kawałek podłogi”
Nie istnieje takie pojecie jak ”nadmierna bliskosc”. Bliskosc tak wielka, ze ma sprawiac wrazenie jednego ciala to malzenski ideal. My z mezem funkcjonujemy w ten sposob – zjednoczeni juz ponad 20 lat i nie zauwazylam w naszych relacjach ani zadnej ”nuzacej jednomyslnosci” czy tez znudzenia badz ”duszenia sie soba”, badz tez zyciowej niezaradnosci gdy przyjdzie nam cos robic w pojedynke. Jednym zdaniem – same bzdury i szukanie dziury w calym. Nie tylko w przenosni ale wrecz doslownie. Takie glupoty moze pisac jedynie ktos kto cudownosci takiej ogromnej bliskosci nigdy nie doswiadczyl.
A ja się z artykułem całkowicie zgadzam. U nas tak to funkcjonuje. Bliskość z niezależnością, która nie wynika z jakiegoś „widzimisię” ani chęci ucieczki, czy odzyskania odrobiny wolności, ale naturalnych różnic, ktore między nami występują.
O ile jestem w stanie zrozumiec, ze istnieja osoby, ktore nie maja potrzeby bliskosci o tyle nie toleruje wciskania komus kto sobie zbudowal zdrowy i stabilny zjednoczony zwiazek, ze to ”traci patologia”, ze to ”forma uzaleznienia”, ze ”zbyt krotki lancuch”, ze to ”proba zatrzymania na sile faceta” i innych dziwacznych stereotypowych wywodow niskich lotow. (!!!) Nie mozna tego przyjac poprostu tak jak naprawde jest? Przebywamy razem bo chcemy, NAPRAWDE w dalszym ciagu pomimo uplywu lat nie nudzimy sie ze soba, nikt nikogo nie trzyma na sile. Amen. Hehehe.
Najważniejsze żeby nie wpaść w taki etap zagłaskania na śmierć. Wtedy jedna strona w końcu zacznie się dusić.
Oj tak, w ten sposób można komuś co najwyżej zrobić krzywdę
To zależy jak wygląda ta bliskość 🙂 Kiedy poznałam swojego męża, to dosłownie tydzień później się do niego wprowadziłam. Byliśmy praktycznie nierozłączni. Potrafiliśmy odprowadzać się na zajęcia i czekać w kawiarni na ich zakończenie 🙂 Tak byliśmy razem przez trzy miesiące, a potem długo byliśmy w związku na odległość. Kiedy jesteśmy razem nigdy nie zdarzają się takie intymno-łazienkowe chwile i jednomyślność na siłę. Powiedziałabym nawet, że bardzo często się kłócimy i sprzeczamy prawie o wszystko. Da się więc być non stop razem, ale nie popadać w przesadę 🙂
Jak dla mnie takie ciągłe przebywanie ze sobą, robienie wszystkiego razem i nieodstępowanie się na krok nawet jest okropne. Obserwowałam coś takiego. Jest związek ok, wiadomo robi się razem różne rzeczy, ale tak 24 godziny na dobę? Lekkie szaleństwo. Gdzieś trzeba też poświęcić czas samemu czy samej sobie tylko. Odpocząć od siebie, żeby się sobą nie znudzić.
Myślę, że ile związków, tyle historii, jedne pary będą potrzebowały więcej dystansu, a innym będzie lepiej w ścisłej bliskości.
Wszystko zależy od ludzi i tego, co kto lubi. Znam ludzi w takich związkach, którzy są szczęśliwi. Ja wiem, że udusiłabym się w takiej relacji. Każdy wie najlepiej, co dla niego dobre.
Z jednej strony bardzo zaciekawił mnie Twój post i częściowo podzielam Twoje zdanie. Z drugiej strony uważam, że bliskość w związku jest potrzebna. Łatwiej podejmuje się decyzje, gdy możesz zdobyć radę kogoś, kto Cię zna, wysłucha i wie, jak funkcjonujesz. „Basia od Tomka”? Tutaj się nie zgadzam, bo jeśli w grupie znajomych pojawia się przyjaciel i przyprowadza nową dziewczynę, to dla jego znajomych ona będzie Basią od Tomka i moim zdaniem tak powinno być. To są jego znajomi więc tylko tak będą ją kojarzyć. Nie będę się za bardzo rozpisywać. Ogólnie Tekst na duży +