„One płoną jaśniej” – wstrząsająca powieść, którą musisz przeczytać
„ONE PŁONĄ JAŚNIEJ” Shobha Rao to wstrząsająca historia dwóch indyjskich dziewczyn wychowujących się w brutalnym męskim świecie, w którym kobieta znaczy znacznie mniej niż mężczyzna, gdzie ciało to pieniądz, a handel żywym towarem to norma. To opowieść, która łamie serce, wstrząsa do głębi i nie pozwala się odłożyć. Przeczytałam ją dla Was i..napiszę jedno – musicie po nią sięgnąć.
Historia jest fabularyzowana, ale wzięta z życia, co jeszcze bardziej dodaje jej mocy. Autorka urodziła się w Indiach i przez lata pracowała z kobietami, ofiarami przemocy. Poniżej, za pozwoleniem Wydawnictwa, przedstawiam Wam fragment powieści.
„Dom jej męża w Namburu nie był chatą. To był prawdziwy dom, zrobiony z betonu, piętrowy. Miał cztery pokoje na parterze i jeden duży na piętrze, a pozostała część dachu służyła jako taras. Tutaj wieszano pranie, a w najgorętsze noce lata wszyscy przynosili swoje maty i spali pod gwiazdami. Ale teraz to się miało skończyć. Teraz będą tutaj mieszkać Kiśore z Purnimą i tutaj Purnimę odprowadzono na ich pierwszą wspólną noc. Purnimie towarzyszyła jej młodsza kuzynka w charakterze przyzwoitki, a jej nowa teściowa i nowa szwagierka przywitały je u drzwi z zapalonym arthi. Purnima spojrzała na palce u stóp.
Grali w jakąś grę, ona i jej nowy mąż, podczas gdy pozostali krewni dodawali im otuchy. To była gra z najdawniejszych czasów: ta sama gra, te same zasady. Mosiężny dzban z wąską szyjką napełniono wodą. Wrzucono do niej pierścień. Chlup. Do wody. Musieli włożyć do środka prawe dłonie, tylko prawe, wygrywał ten, kto pierwszy złapał pierścień. Wąski otwór dzbana był najważniejszy – ręce musiały się spotkać. Palce musiały się spleść. Gra wstępna – między dwojgiem obcych sobie ludzi – miała prowadzić do seksu. Pierwszego seksu. Purnima wyciągnęła rękę i natychmiast poczuła odrazę. Zamiast pięciu dotknęła trzech palców. Kciuk i mały palec trudno nazwać palcami, więc został tylko jeden. I ten jeden ocierał się o jej palec, kciuk drugiego – ocierał się o wskazujący, o ten zmielony – jak wilgotne, surowe mięso. A potem nic, środkowego palca po prostu nie było. Jakieś przeoczenie. Uśmiechnęła się nieśmiało, próbując ukryć odrazę. To jest twój nowy mąż, powiedziała sobie. Twoje nowe życie. I wtedy podniosła oczy. Jej nowy mąż patrzył prosto na nią. Na nią? Może przez nią. Ale w jego spojrzeniu było coś dziwnego. Purnima rozpoznała ten wzrok, co to było? Sięgnęła pamięcią do wspomnień z młodości, z czasów dziewczęcych, z całego swojego życia i uświadomiła sobie, że to spojrzenie nie było dziwne ani nieznane. Tak naprawdę to było najbardziej znajome spojrzenie ze wszystkich. Spojrzenie mężczyzny: rozbierające ją, drażniące się z jej ubraniami, z jej niewinnością, rozrywające ją zębami, wbijające się w jej delikatne serce, a potem śmiejące się i okrutne, sycące się totalnością swojego ataku, jego potwornością i jego pragnieniem, a ona dalej była – już do połowy zużyta, do połowy zepsuta, do połowy naga.
A ona dalej była: już do połowy pożarta.
I wtedy zaczęły płynąć łzy – zanim zdołała je powstrzymać, podczas gdy jej palce wciąż szukały pierścienia, ale nie na serio, bo już wiedziała, że on wygra, a raczej że ona przegra – ale łzy nie miały znaczenia, ponieważ nikt ich właściwie nie zauważył, a nawet gdyby zauważyli, uznaliby je błędnie za łzy radości.
Tego wieczoru, kiedy skończyło się popołudnie wypełnione grami i subtelnymi igraszkami państwa młodych, Purnimę wykąpano, ubrano w białe sari, a jej włosy ozdobiono kwitnącym jaśminem. Podano jej szklankę ciepłego, pachnącego szafranem mleka dla nowego męża, a ona zaczęła wspinać się po schodach do pokoju na dachu. Wolno. Tak wolno, że jej młoda kuzynka, która jej towarzyszyła razem z kilkoma krewniaczkami Kiśorego, zerkała na Purnimę i myślała, że znowu zacznie płakać. Kuzynka o imieniu Malli nie wiedziała o niczym, co się stało w Indrawalli – poza tym, że podczas ślubnej ceremonii panowała dziwna cisza, która – jak przypuszczała – była związana z tą wyglądającą na szaloną kobietą skuloną kilka tygodni wcześniej w tkalni, zwiniętą w kłębek w ramionach Purnimy; widziała ją tylko przez moment, chociaż jej kuzyn, któremu udało się przyjrzeć jej lepiej, powiedział, że to była rakszasi pożerająca nowo narodzone dzieci. „Noworodki?” – spytała. „Tak, głupia, takie są najdelikatniejsze”. To brzmiało dorzecznie. „Więc my jesteśmy za twardzi?” Spojrzał na nią i sapnął niecierpliwie. „Ja tak. Nie wiem, jak jest z tobą. Niech sprawdzę”. Uszczypnął ją w ramię i rzekł: „Prawdopodobnie ty byś się nadawała”. Mimo to Malli cieszyła się, że może towarzyszyć Purnimie w czasie jej podróży do Namburu. Taki był zwyczaj – jedna z młodych krewniaczek towarzyszyła pannie młodej do jej nowego domu, to był sposób, aby ulżyć jej w podróży do tego obcego, nieznanego domu – i Malli natychmiast skorzystała z okazji. Ale teraz, kiedy wchodziła po schodach za Purnimą, za kuzynką, której prawie nie znała, ale która wyglądała, jakby była pogrążona w jakimś okropnym, dudniącym bólu, Malli zastanawiała się, czy nie lepiej byłoby, gdyby skorzystała z okazji spotkania rakszasi.
Przed drzwiami do pokoju Malli i inne krewne zostawiły Purnimę, po czym z chichotem zbiegały po schodach.
Purnima patrzyła za nimi.
Spojrzała na drzwi. Wzdłuż górnej framugi wisiała girlanda z młodych zielonych liści mangowca. Same drzwi były pokryte świeżą warstwą zielonej farby i pobłogosławione kropkami czerwonego kumkumu i kurkumy. Stała przed nimi i nasłuchiwała. Nie jakiegoś odgłosu ze strony nowego męża, który – jak wiedziała – czekał za nimi, ale czegoś innego, czegoś, czego nie mogła nazwać. Może głosu prowadzącego ją gdzie indziej, może ku krawędzi dachu, może na samą jego krawędź. Ale panowała cisza. Szklanka z mlekiem, którą trzymała w dłoniach, ostygła. Spojrzała w dół i zobaczyła kożuch na jego powierzchni. Pojawił się znikąd: cienki, pomarszczony, lekki. Przebiegłe. Jak mleko to zrobiło, skąd wiedziało, jak to zrobić, zastanawiała się. Żeby się ochronić? Skąd umie być tak silne?
Postawiła szklankę obok drzwi i wyszła na środek tarasu. Beton parzył jej nagie stopy, ale właściwie tego nie zauważała. Spostrzegła coś świecącego na środku tarasu, lecz kiedy podeszła bliżej, ujrzała, że to tylko papierek po irysku. Cóż ona sobie wyobrażała, że co to było? Moneta? Klejnot? Purnima nie wiedziała, ale była tak rozczarowana, że siadła obok papierka i wpatrywała się weń.
– Mógłbyś być diamentem – powiedziała do niego. A potem dodała: – Mógłbyś być wszystkim.
Papierek też się w nią wpatrywał. Teraz prawie już zapadł zmierzch. Ochłodziło się trochę, ale popołudnia wciąż paliły gorącem, temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni i beton, na którym siedziała Purnima, wciąż był nagrzany. Nie obchodziło jej to. Teraz obchodziło ją to, że kiedyś, kiedy miała trzy czy cztery lata – to było jedno z jej najwcześniejszych wspomnień – poszła z matką na targ po warzywa. Kiedy wracały do domu, matka zatrzymała się w sklepie, by kupić gram goździków. Purnima patrzyła na puszki stojące na kontuarze wypełnione czekoladowymi cukierkami, ciasteczkami i iryskami. Poprosiła matkę, żeby kupiła jej jeden. Ona nawet na nią nie spojrzała. Powiedziała: „Nie. Nie mamy pieniędzy”.
Purnima czekała, wpatrzona w puszki.
Wtedy weszła kolejna klientka – gruba pani z grubym synem. Chłopiec – nawet na młode oko Purnimy – najwyraźniej był rozpieszczony. Choć starszy od niej, wydawał się wolniejszy, jakby całe życie karmiono go masłem i pochwałami. On nawet nie poprosił o cukierka. Po prostu wskazał iryski, które chciał, i pociągnął za pallu grubej matki. Właściciel zachęcił go, by otworzył sobie puszkę, a potem, śmiejąc się służalczo, rzekł: „Proszę, niech pan weźmie, ile chce, panie Ramana-garu”. Chłopiec wyciągnął całą garść cukierków i wyszedł. Matka Purnimy pochylała się nad dzbanami z przyprawami, oglądając uważnie goździki. Purnima spojrzała z powrotem na puszkę.
Wciąż była otwarta.
Nie zjadła go, dopóki nie doszły do domu. Ściskała iryska w małej piąstce przez całą drogę, a potem poczekała, aż została sama – matka gotowała kolację, a bracia się bawili – wtedy powoli odwinęła cukierek, czerwony irysek był nieomal tak duży jak jej dłoń, migotał niczym klejnot, gładki i słodki klejnot. Polizała go, raz, drugi, aż nie mogła już dłużej wytrzymać. Wrzuciła go sobie do buzi. Jadła już kiedyś iryski, ale nigdy całe, ich matka zawsze rozbijała je na kawałki, by mogła się nimi podzielić z braćmi. To rozbijanie było najgorsze, pomyślała Purnima: wziąć tak doskonale słodki, okrągły klejnot i rozbić go na kawałki. To było po prostu nieprzyzwoite. Czuła z tego powodu urazę nawet bardziej do matki niż do braci. Ale ten – ten był cały. Ssała i ssała, aż słodycz wypełniła jej usta, połaskotała w gardle. Już prawie cały zjadła, został tylko maleńki kawałeczek, kiedy usłyszała, że matka ją woła. Połknęła tę resztkę i kiedy wróciła do chaty, gdzie matka gotowała, zaczęła kaszleć od dymu z ognia.
– Co się dzieje? – zapytała matka.
Purnima spojrzała na nią.
– Podejdź bliżej – rozkazała matka.
Purnima zrobiła maleńki kroczek w jej kierunku. Matka złapała córkę za policzki i ścisnęła je. Purnima wydęła usta jak ryba.
– Otwórz buzię – powiedziała matka. – Nie myśl, że cię nie widzę.
Purnima w końcu uchyliła buzię, troszeczkę, a kiedy matka ścisnęła mocniej, otworzyła ją na oścież, czerwoną, świecącą i śliską jak wnętrze granatu.
– Ukradłaś to? – zapytała mama.
Purnima nic nie odpowiedziała, w końcu skinęła głową.
Matka westchnęła.
– Kradzież jest złą rzeczą. Przecież to wiesz, Purnimo. Nie powinnaś tego nigdy, przenigdy robić.
Purnima spojrzała na nią i ponownie skinęła głową.
– Już go zjadłaś, więc musimy jutro tam pójść i oddać pieniądze. Nie powiem o tym ojcu, rozumiesz, ale to nie należało do ciebie. Zapamiętaj, Purnimo: nigdy nie bierz czegoś, co nie należy do ciebie. Zapamiętasz to?
Purnima zapamiętała, ale już się z tym nie zgadzała. Siedząc na środku tarasu, tego wieczoru przed swoją nocą poślubną, patrzyła na papierek po cukierku i myślała o matce. Myślała o czerwonym irysku, wciąż jeszcze czuła go na języku, czuła jego słodycz, łagodną, przepływającą przez jej gardło. I nie zgadzała się z matką. Amma, powiedziała do papierka, gdybym tylko wzięła to, co do mnie nie należy. Gdybym tylko znalazła chwilę, by nalegać, nalegać na spotkanie z nim przed ślubem, mogłabym policzyć jego palce, jak oni policzyli moje. Gdybym tylko odmówiła. Sprzeciwiła się wszystkiemu: twojej śmierci, śmierci kozła, temu, że niebieski budzik przestał dzwonić. Gdybym powiedziała: to ty jesteś pieśnią fletu. Podniosła papierek i rzekła, nie widzisz, amma, gdybym tylko umiała brać rzeczy, które nie są dla mnie przeznaczone. Gdybym tylko miała odwagę.
Wyrzuciła papierek i patrzyła, jak odfruwa w dal.
Podeszła do drzwi, za którymi czekał jej nowy mąż i pewnie już zasnął, podniosła szklankę zimnego mleka. Widziała drobinki kurzu pływające na pomarszczonym kożuchu. Patrzyła na nie i postanowiła dać się im przekonać. Trzymaj się, mówiły, trzymaj się mocno na powierzchni i pozwól, by niosły cię wody, kremowe, syte, białe wody. Dokąd miałyby ją zanieść? Nie wiedziała, ale za drzwiami był mężczyzna, który nie był jej ojcem. I do którego teraz należała. I już samo to było jakąś poprawą, już samo to było jakimś lepszym miejscem.
W pokoju stały łóżko, drewniana szafa z długim lustrem obramowana wzorem pnączy pełnych jagód, biurko i telewizor. Telewizor! Nikt w Indrawalli nie miał telewizora. Kiśore zobaczył, jak ona wpatruje się w niego, i rzekł:
– Nie ekscytuj się tak. Nie działa.
Oderwała wzrok od telewizora i znów spojrzała na szklankę mleka, którą trzymała w rękach. Wziął ją od niej i postawił na małym okrągłym stoliku obok łóżka. Leżące na nim cienkie żółte prześcieradło było okryte płatkami róż ułożonymi w kształt serca i Purnima zastanawiała się, kto to zrobił, kto ułożył je w ten sposób. To był tak czarowny gest, tak nieoczekiwany, że zapragnęła usiąść na krawędzi łóżka – ostrożnie, żeby nie naruszyć płatków – i patrzeć na nie. Po prostu patrzeć. Ale Kiśore nie wydawał się w ogóle zainteresowany sercem, ponieważ bez żadnego wstępu pociągnął ją na łóżko, szarpnął fałdy jej sari i zaczął ryć głową, wilgotnymi wargami w wycięciu jej bluzki, jego palce dźgały jej piersi, jakby to były surowe ziemniaków. W narastającym pomieszaniu Purnima nie dostrzegła, co się w nią wbiło. Wydała skowyt, zbyt przerażona, by krzyczeć, ale teraz Kiśore pochrząkiwał, leżąc na niej. Nie mogła się zdecydować – patrząc na jego twarz, na jego grymasy, jego drgnienia – co bardziej boli, czy kiedy ta rzecz wchodzi w nią, czy kiedy wychodzi. Ale wtedy to się skończyło. Tak po prostu. Po ostatnim pchnięciu Kiśore spojrzał na nią i się uśmiechnął. Prawdziwym uśmiechem. A ona pomyślała: tak, koniec końców jesteś człowiekiem, do którego teraz należę. Wtedy on się z niej stoczył i w ciemności, gdy Purnima poczuła aksamit płatków róż, chłodny i przebaczający jak deszcz, on rzekł sennie:
– Lubię wypić dwie filiżanki kawy. Jedną zaraz po wstaniu, a kolejną do drugiego śniadania. Rozumiesz?
Skinęła głową w ciemności. I z całych sił starała się zrozumieć.
http://bit.ly/oneplonajasniej_ShobhaRao
Na koniec kilka słów od Autorki:
2 komentarze
… nie mogę czytać takich rzeczy… później to strasznie przeżywam
Na pewno warto, ale nie wiem czy w wakacje…