Główne menu

Planować czy płynąć z nurtem? Czy warto mieć cel w życiu?

„Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Trudno orzec, czy to z obawy o boskie poczucie humoru, czy też z zupełnie innych powodów, mnóstwo ludzi planów życiowych nie czyni w ogóle. Owszem, wiadomo co się będzie robić w przyszły weekend i jak rozdysponować pensję, by starczyło na wszystkie ważne wydatki, ale gdy chodzi o jakiś poważniejszy cel, coś ponad niezbędne czynności dnia codziennego, to bardzo trudno znaleźć w sobie motywację do działania.

Cel niby jest, ale jakiś taki nie do końca sprecyzowany. W zasadzie to raczej marzenia niż cele, bo nawet niespecjalnie się wierzy w ich urzeczywistnienie – wiecznie coś krzyżuje szyki, staje na drodze, odbiera siły. Więc może lepiej po prostu poddać się losowi i zobaczyć, co on przyniesie w prezencie?

Co ma być, to będzie

Pozornie wydawać się może, iż życie bez celu jest dużo wygodniejsze i bez porównania mniej stresujące. Niczym się nie przejmujesz, zasypiasz z lżejszym sercem, nie dręczą Cię wyrzuty sumienia, że coś na liście do zrobienia nie zostało w porę odhaczone. Robisz co chcesz, cieszysz się dniem, łapiesz okazje. A życie samo z siebie i tak bez przerwy serwuje niespodzianki, czy jest zatem sens mocować się z przeznaczeniem?

cel w życiu

Zwłaszcza że te cele, jakie ludzie sobie zwykle obierają, to cele dość problematyczne, co gorsza nie zawsze wynikają z wewnętrznych przekonań, ile są efektem wymogów narzucanych przez społeczeństwo – jak choćby to, że trzeba mieć dobrą pracę i własne mieszkanie w określonym wieku. Czy to nie ogranicza wolnego ducha?

Poniekąd tak, ogranicza. Ale też daje owoce, z których później przyjemnie się korzysta. Życie bez celu oznacza natomiast brak konkretnych wskazówek, a z czasem też brak motywacji. Nie wiadomo dokąd iść, nic nie napędza, coraz częściej dopada beznadzieja, łatwiej zejść na manowce, a tych niespodzianek, które miały zaskakiwać na każdym kroku, jakoś niewiele – los wcale nie jest tak szczodry i nie rozdaje prezentów za darmo. Dochodzi się wreszcie do momentu, w którym własne życie widzi się jako jałowe, nie czeka się już na nic, niczego dobrego nie spodziewa. Ot, taka wegetacja, początkowo całkiem zabawna i komfortowa, teraz zaczyna coraz mocniej ciążyć.

Mieć cel znaczy mieć po co żyć

Mając przed oczami jakiś cel ma się też od razu wytyczony kierunek. Łatwiej przygotować plany na przyszłość i wykrzesać z siebie energię do działania – w chwilach zwątpienia wystarczy sobie przypomnieć, po co ten wysiłek. A jak samoocena rośnie! Masz poczucie kontroli nad własnym życiem, podejmujesz samodzielne decyzje, nie jesteś bezwolnym pyłkiem unoszonym przez wiatr historii. Nie poddajesz się wydarzeniom, lecz je kreujesz. Tutaj nie obowiązuje zasada „jakoś to będzie”.

Cel podkręca wyniki – ilekroć budzi się wewnętrzny leniuszek, odzywa się od razu nadzorca sumienia, który przypomina, że tak, to ma znaczenie, czy dzisiaj sobie odpuścisz czy jednak odrobisz zadaną lekcję. Gdy celu nie ma, to co za różnica, czy zrobi się coś na 30, 50 czy 100 procent? Nawet nie chce się sprawdzać, ile wynosi osobista norma i czy da się ją przekroczyć.

Bez rozpoznania własnych możliwości ciężko mówić o jakimś rozwoju, poprawianiu wyników. Po co mam rozbudzać swój potencjał, skoro do niczego sensownego nie zostanie on wykorzystany? Co z tego, że pracuję ciężko, jeśli cały ten trud nie przynosi owoców? Dopiero gdy ma się cel można swój wysiłek skoncentrować na czymś konkretnym, a wtedy rośnie ochota, by przekraczać własne granice.

Cel pcha do przodu i uskrzydla, bo widać postęp – na początku drogi było kiepsko, ale każdy kolejny etap oznacza wejście na wyższy poziom, aż w końcu widzi się doskonalszą wersję siebie. Tak pozytywnie nakręconego człowieka raczej nie będzie korciło, by spocząć na laurach – zachęcony sukcesami zachce zdobyć jeszcze więcej.

Czy jutro zapragnę tego co dzisiaj?

Wszystko pięknie, co jednak, gdy po drodze zmieni się punkt widzenia? Cel krótkoterminowy jest mało kłopotliwy – to wąskie ramy czasowe i stosunkowo niewielkie wyzwanie, wystarczy trochę samozaparcia i gotowe. Ale cel wielki, dalekosiężny? O, to już gorzej. Tu można się po drodze sto razy rozmyślić, a i motywację utrzymać trudniej, ponieważ nagroda jest gdzieś daleko, daleko, przez co traci się zapał i chwilami powątpiewa we własne możliwości.

Uparte trzymanie się wcześniej wytyczonego celu może niekiedy okazać się nieco zgubne, jako że blokuje w ten sposób inne, ciekawsze opcje. No bo co, tak nagle zrezygnować, w połowie drogi, kiedy tyle czasu poświęciło się pierwotnym planom? Szkoda zainwestowanej energii i środków, zresztą, czy taka zmiana życiowych planów nie zaowocuje łatką nieudacznika? Bo stąd wynika ważne pytanie – czy przesiadka na inny tor nie oznacza porażki?

A przecież nie wszyscy zawsze wiedzą, co chcieliby robić, nie znaleźli jeszcze swoich pasji, nic ich jakoś szczególnie mocno nie porwało. Plany zmienia się nie tylko ze względu na ich trudność, ale i dlatego, że nie okazały się tak wciągające jak na etapie marzeń. Do czegoś można po prostu nie mieć talentu i żeby nie wiem co, nie zostanie się wybitną biegaczką czy skrzypaczką. W osiąganiu celu piękne jest to, że daje ono poczucie szczęścia, a o jakim szczęściu można mówić, gdy robi się coś z musu, byle tylko udowodnić, że dało się radę?

Poza tym, jeśli cel jest obliczony na wiele lat, to należy wziąć pod uwagę własną przemianę. Rzeczy kluczowe dla maturzystki mogą być mało istotne po 30 urodzinach. Po drodze pewnie pojawią się ważne osoby, z powodu których ustala się nowe priorytety i tym samym chce się podążać do innych celów. Traktować te wydarzenia jako blokadę dla aspiracji czy jako nowe, jeszcze ciekawsze wyzwanie?

Dlaczego nie wychodzi?

Tyle że porzucenie pierwotnego celu niekoniecznie wiąże się z merytorycznymi przesłankami. Właśnie w przypadku planów dalekosiężnych najłatwiej o rozpraszacze i niezwykle wiarygodnie brzmiące usprawiedliwienia, o czym pewnie wie każdy składający sobie noworoczne przysięgi – gdzieś w okolicach marca co wytrwalsi zaczynają się wykruszać, konsekwentnie do przodu prą już tylko nieliczni. Dlaczego?

Bo nie ma konkretnego planu działania. Lista postanowień jest zbyt mglista i nierzadko zbyt długa. Wymyślić coś atrakcyjnego to żadna sztuka, ale samo chcenie naprawdę do niczego nie prowadzi, każdy cel wymaga jakiegoś pomysłu i przede wszystkim pracy. Co to znaczy „muszę poprawić sytuację finansową”? Grać na loterii, inwestować w papiery, założyć własny biznes, przebranżowić się, dążyć do awansu w aktualnym miejscu zatrudnienia? Albo „od jutra wezmę się za siebie”? Znaczy co, przerzucę się na zdrowszą dietę wegetariańską, zacznę częściej przebywać na świeżym powietrzu, rzucę stresującą pracę, przestanę się przejmować plotkami, zapiszę się na siłownię, ograniczę spożycie alkoholu?

Dla wielu ludzi życiowe cele to takie abstrakcyjne ogólniki, mówiące wiele i zarazem nic, nie wiadomo z której strony takie zadanie ugryźć, jak mierzyć postęp, czego spodziewać się na końcu. Do osobistej rewolucji często podchodzi się bardzo ambitnie, radykalnie, pod wpływem silnych emocji, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielu przygotowań wymaga każda innowacja, a jeśli jeszcze chce się zmienić niemal każdy obszar swojego życia, to w jednej chwili spada na głowę taki ogrom zupełnie nowych obowiązków, że nic dziwnego, iż ktoś wymięka.

Nie mówiąc już o tym, że czasem nasze cele tak na dobrą sprawę wcale nie są nasze – na zasadzie: planuję wziąć udział w maratonie, choć wcale nie przepadam za bieganiem, no ale to to takie modne i fajnie byłoby pochwalić się medalem za udział w znanym biegu. Robi się rzeczy, do których wcale nie ma się przekonania, przez co wysiłek jest dwa razy większy, podobnie jak frustracja, która narasta w wyniku ponoszonych porażek. Bo normalnie, po wypełnieniu swoich założeń nadchodzi upragniona nagroda, a co czeka tych, którzy robią coś wbrew sobie? Dlatego pierwsze pytanie, po wyznaczeniu sobie celu, powinno brzmieć: po co? Co mi to da, w jaki sposób poprawi to moje życie, czego po tej zmianie oczekuję? Jeśli dojdzie się do ładu ze swoimi pragnieniami, można zacząć drobiazgowe planowanie.

Rutyna bywa dobra

No właśnie – planowanie. Okazuje się, że dla sporej grupy ludzi większym motywatorem jest nie ten mityczny, wielki cel majaczący gdzieś na horyzoncie, co mądrze zaplanowana rutyna. Życiowy deadline potrafi nieźle zestresować, wzbudza lęk, że jak się nie wypełni planu na sto procent to dojdzie do gigantycznej katastrofy, na czym ucierpi samoocena. Presja może zarówno rozwijać skrzydła, jak i je podcinać, może więc zamiast celu lepsze będzie wyrobienie w sobie kilku zdrowych nawyków?

Schudnąć do końca roku 20 kilo? Jednych takie postanowienie napędzi, drugich zmrozi, bo jak to tak, aż 20 kg w kilkanaście tygodni? Przecież nie dam rady, to aż 20 kilo! A co potem, jak tę nową wagę utrzymać? A gdyby zamiast tego obiecać sobie solennie, że słodycze wymieni się na owoce, białe bułeczki na pełnoziarnisty chlebek, a kotlety na gotowane mięso? Niby też cel, ale trochę rozmyty – nie ma nakazu, by dojść do określonej wagi w wyznaczonym terminie, jest rutyna, która służy zdrowiu i sylwetce. To po prostu określony schemat działania, do którego często łatwiej się przekonać niż do hasła, które brzmi jak rzucenie się na nieznane, głębokie wody bez żadnej asekuracji. Tutaj zmiany toczą się we własnym tempie, ale są zauważalne, można wręcz odnieść wrażenie, że są mniej wymagające, co zachęca do kontynuacji.

Tego typu rutyna okazuje się dla wielu osób bardziej wciągająca niż ambitny plan, bo od razu można siebie wynagrodzić – każdy dzień to malutkie zwycięstwo, pokonanie własnych słabości, poczucie bycia kimś lepszym niż wczoraj. Z czasem owe nawyki stają się tak naturalne, że w ogóle się o nich nie myśli. I nie ma dylematu co dalej, gdyż rutyna to proces ciągły, nie trzeba wymyślać nowych wyzwań żeby utrzymać wysoką formę. Oczywiście, nie u wszystkich się to sprawdzi, bo niektórzy zwyczajnie potrzebują silnego kopa, żeby zwlec się z łóżka, ale gdy wytyczanie jasnych celów do tej pory nie zdało egzaminu, warto pomyśleć o innym rozwiązaniu.

Materiał do analizy

W dojściu do celu ważna jest samodyscyplina i żelazna konsekwencja. Ludzie masowo się na tym wykładają, choć niekoniecznie przez brak silnej woli i słaby charakter, raczej dlatego, że wcale nie analizują przyczyn swoich porażek. Gdy kolejny raz z rzędu ktoś się za coś zabiera i znowu nic mu nie wychodzi, to zazwyczaj albo szuka się tysiąca wymówek, albo wpada się w posępny nastrój pod tytułem „do niczego się nie nadaję”.

A wystarczy chwila refleksji. Zdecydowało zwykłe lenistwo czy niedopracowanie planu? Skoro przy trzech podejściach nie mogłam się zmusić do wstawania o godzinę wcześniej, żeby pójść na basen, skąd pewność, że za czwartym razem wytrwam? Może basen o szóstej rano nie jest dla mnie i rozsądniej będzie poszukać innej formy aktywności?

Przy realizacji planów często bowiem liczymy na to, że coś się cudownie wydarzy i pstryk, poleci jak z górki. Jak ten magiczny 1 stycznia, choć na logikę, niby czemu jakaś data, nawet bardzo symboliczna, miałaby stać się punktem zwrotnym? Entuzjazm fajna rzecz, ale do niego warto jeszcze dołożyć odrobinę zdrowego rozsądku. No, chyba że ktoś lubi zimne prysznice.

    Komentarz ( 1 )

  • Magdalena Szymańska

    Ja wiem, że plany często ulegają zmianie, że czasem się dzieje cos co nam je zepsuje, ale ja taka poukładana i nie spontaniczna jestem 🙂

Zostaw komentarz

Możesz użyć HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>