Jak rodzina wpływa na nasze związki?
Kto wychował się w domu pełnym miłości, zaufania i szczerej troski zwykle pragnie ten model powielić w swoim dorosłym życiu. A jeśli nie miało się tyle szczęścia? Wtedy w momencie wejścia na własną życiową ścieżkę przyrzeka się sobie solennie: u mnie tak nie będzie. W moim domu będzie po mojemu. Lepiej, spokojniej, normalniej. Zniknie cały ten emocjonalny bajzel, który doprowadzał do szału. Czyżby?
Wyprowadzka z domu to żadne odcięcie się od kłopotliwych korzeni. To raptem jeden krok ku pełnej samodzielności i prawdziwej dojrzałości. Rodzina dosłownie siedzi w naszym DNA i to, czego doświadczyliśmy w dzieciństwie, będzie się ciągnąć za nami jak cień, co zresztą niekoniecznie musi mieć zawsze negatywne konsekwencje – złe doświadczenia to w dalszym ciągu doświadczenia, z nich też wypływa jakaś nauka. Fakty są po prostu takie, że więzy rodzinne mają ogromny wpływ na nasze życie uczuciowe i wcale nie tak łatwo jest się od tego wpływu odciąć.
Nauka od małego
Dom idealny? Był taki, stał na prerii. W prawdziwym życiu Ingallsowie to chlubne wyjątki, większość rodzin ma swoje mniejsze bądź większe problemy. Te trudności same w sobie nie byłyby jeszcze niczym strasznym. Straszne jest to, jak wiele rodzin nie umie przezwyciężyć kryzysu i wyjść z niego jeszcze silniejszą. Zamiast tego każdy liże swoje rany z poczuciem wielkiej krzywdy, a niezałatwiony temat wraca na agendę podczas każdego świątecznego obiadu. I tak przez dekady. Nic dziwnego, że rodziny ma się po dziurki w nosie. A najgorsze jest to, że rodzinne niesnaski wcale nie zostają w domu. Idziemy na swoje z nadzieją na zupełnie nowy początek i po pewnym czasie z przerażeniem odkrywamy, jak wiele w naszym zachowaniu błędów z rodzinnej przeszłości.
Oczywiście, rodzinnych więzów nie można demonizować, bo, nie licząc skrajnej patologii, dom daje nam także mnóstwo pozytywnych przykładów. Oraz szansę, by zobaczyć na własne oczy skutki pewnych niemądrych decyzji i na tej podstawie wyciągnąć mądre wnioski dla siebie. Bo chociaż w swoich związkach kopiujemy przede wszystkim schemat mama-tata, to przecież rodzina nie ogranicza się wyłącznie do rodziców. Do myślenia daje też ciotka, która kuli się w sobie za każdym razem, gdy wujek podnosi głos. I druga ciotka, do której po 20 latach mąż w dalszym ciągu z uśmiechem mówi ‘skarbie’. Babcia, która przytakiwała dziadkowi we wszystkim, a potem za jego plecami robiła po swojemu. Przygłupi stryjek gardzący babami i kuzyn traktujący swoją dziewczynę po królewsku. Każdy taki epizod coś wnosi do naszego światopoglądu. Jakąś wskazówkę, którą wykorzystujemy, słusznie albo nie, w swoich związkach.
Drodzy bracia i siostry
Miłosne sukcesy i porażki przypisujemy głównie rodzicom, temu jak nas wychowali i jaki dawali przykład. I słusznie, bo to oni są najważniejszym wzorcem. Ale nie jedynym. Niemal zupełnie pomija się wpływ rodzeństwa, a to przecież osoby, z którymi często mamy więcej wspólnego niż z mamą czy tatą. To nie musi być bliska, czuła zażyłość, chodzi raczej o to, że relacje z rodzeństwem są bardziej partnerskie. Z siostrami i braćmi bez przerwy toczymy boje, co uczy nas wielu przydatnych rzeczy, na przykład umiejętności zawierania kompromisów. I nierzadko swoje związkowe problemy rozwiązujemy nie tak, jak widziało się to u rodziców, ale tak, jak robiło się to z rodzeństwem.
Liczy się i to, jak rodzice nasze rodzeństwo traktują. Jeśli dziewczynce kazano zawsze sprzątać po obiedzie, a brat mógł iść od razu na podwórko, to ona owszem, będzie się na to wściekać, ale w swoim związku może ten zwyczaj powielać, bo przykład brata utrwalił przekonanie, że domowe prace to babska sprawa – faworyzowanie braci działa tak samo jak widok usłużnej matki wobec ojca. Podobnie jest z siostrami. Gdy to ta druga jest mądrzejsza, ładniejsza i grzeczniejsza, w dorosłym życiu ‘gorsze’ dziecko borykać się będzie z niską samooceną, najpewniej przyjmie postawę uległą i uwikła się w związki oparte na silnej, toksycznej dominacji, gdzie trzeba sobie zasłużyć na miłość.
Na szczęście rodzeństwo daje też korzyści. Chowanie się z braćmi to ciężka przeprawa, ale i wgląd w męski świat, co pomaga lepiej zrozumieć płeć przeciwną. Można pod drzwiami ich pokoju podsłuchać, co chłopcy sądzą o dziewczynach i zobaczyć, że jednak nie zawsze są tak płytcy i naprawdę da się im złamać serce. Dorastanie z okropnymi chłopaczyskami uczy ostrożności, ale i dodaje śmiałości, bo życie pod jednym dachem pokazało, że nie taki diabeł straszny. No i mamy kilkanaście lat ćwiczeń praktycznych, jak skutecznie facetów pacyfikować, co w miłosnym związku ma niebagatelne znaczenie, chociaż to zupełnie inna relacja niż ta z braćmi.
A siostry? Zwykle stają się bliskimi przyjaciółkami albo serdecznie się nie cierpią, przez całe życie. Szczególnie wtedy, gdy różnica wieku jest nieduża, rywalizacja pomiędzy rodzeństwem przybiera na sile i potrafi przemienić się w prawdziwą wojnę na śmierć i życie. Ten pęd do bycia we wszystkim lepszą rzutuje też na związki – facet nie jest partnerem, jest kolejnym rywalem, któremu trzeba udowodnić własną wyższość na każdym polu. Bądź jest trofeum, które ma pokazać, że i mnie stać na gościa z najwyższej półki. Lub jeszcze inaczej, na złość rodzinie wybiera się typa spod najciemniejszej gwiazdy, żeby się wstydzili tej nieudanej córki, a macie za swoje.
Solo w duecie
Ale za najtrudniejszych partnerów uchodzą jedynacy. Na pierwszy rzut oka rozpieszczeni, wychuchani, przekonani, że miłość należy się im z automatu, po prostu za to, że są. Co po części jest prawdą, bo jedyne dziecko nie musiało z nikim konkurować o względy rodziców, dostawało całą ich uwagę i do tego jest przyzwyczajone. Jest też bardziej ze swoimi rodzicami zżyte i to właśnie jedynakom częściej zdarza się stawiać rodziców na pierwszym miejscu, przed mężem czy żoną. I tym samym łatwiej ich przekonać do rozstania, jeśli rodzic nie zaakceptuje życiowego wybranka.
Jedynacy w swoich związkach wymagają z reguły większej atencji, lubią być stawiani na pierwszym miejscu i cenią sobie swoją niezależność. Są bardziej skryci i nieufni, trudniej ich namówić do zwierzeń, poniekąd dlatego, że gdy wieczorami wracali do domu, zostawali w swoich pokojach sami i nie było z kim szeptać po nocach, trzeba było radzić sobie samemu. Oczywiście, jedynacy potrafią być bardzo towarzyscy i nie stronią od znajomości damsko-męskich, ale zwykle mają swój prywatny, zamknięty świat, do którego niechętnie wprowadzają obcych. Nie że nie chcą, po prostu nie zawsze wiedzą jak. Mocniej przeżywają miłosne zawody i z większym trudem wchodzą w kolejne związki, bo nie przywykli do tego, że w związkach z bliskimi pojawia się nie tylko bezwarunkowa miłość, ale i spora dawka goryczy.
Z drugiej strony, jedynacy, jeśli tylko nie byli trzymani pod kloszem, są lepsi w dobieraniu ‘właściwych’ partnerów – mają wyższe wymagania i niższą tolerancję na niespełnianie swoich zachcianek. A gdy już się zakochają, stają się bardziej zaborczy, bo i niby czemu mieliby się swoim partnerem dzielić? Wszystkie rzeczy mieli do tej pory wyłącznie dla siebie.
Ja, ty i nasi rodzice
Co się wdrukowało w dzieciństwie ciężko wymazać w dorosłym życiu. Tym trudniej, że związek z rodziną nie kończy się przecież w dniu osiemnastych urodzin. Rodzice w dalszym ciągu są rodzicami, nie znika rodzeństwo, dziadkowie, wujostwo. Rodzina niby nie ma nic do gadania w sprawie naszego prywatnego życia, a jednak w rzeczywistości wychodzi na to, że owszem, ma. Jej głos jest mocno słyszalny, a nawet decydujący w pewnych przypadkach. Kiedy ślub? Kiedy dziecko? Co to za głąba ze sobą przyprowadziłaś? Poważnie, ta panienka ma nam zapewnić wnuki? I nie brak takich, co pod wpływem tych wyrzutów wymiękają. Poddają się presji, byle mieć święty spokój i nie uchodzić za wyrodka, który przez całe rodzinne spotkanie musi znosić znaczące spojrzenia i uśmieszki.
Ingerencja zaczyna się na etapie randek, ale prawdziwa jazda zaczyna się po ślubie. Opowieści o teściowych to już klasyka, ale i teściowie potrafią być okrutni, zwłaszcza dla zięciów spełniających się w ‘niemęski’ sposób, bo kto to widział, żeby chłop produkował ekologiczne balsamy albo pracował jako przedszkolanka. Najgorzej jest oczywiście wtedy, gdy od rodziców/teściów zależy się finansowo, bo pomogli przy kupowaniu mieszkania i dali pieniądze na rozruch firmy. Jak się tu sprzeciwić? Jak powiedzieć, że to nie wasza sprawa? A rodzice są przekonani, że udzielenie pomocy daje prawo do dyktowania swoich warunków i określania, jak para dzieciaczków powinna teraz żyć. Dzieci sądzą inaczej? No to pojawia się zajadła krytyka, tak zajadła, że może stać się początkiem końca.
Mamo, daj mi odejść
Rozwód z winy rodziców? Tak, to wcale nie jest rzadkość. Podsycanie niechęci do synowej czy zięcia to problem stary jak świat. Celują w tym kobiety, bo to im z reguły trudniej pogodzić się z faktem, że dziatki wyfrunęły z gniazdka. I to kobiety częściej definiują swoją wartość poprzez dom, dlatego utrata ukochanego syneczka lub córeczki dokucza tak mocno, że da się tę ranę ukoić wyłącznie sztucznym podtrzymywaniem rodzicielskiej więzi. Matki mają też większą skłonność do nadopiekuńczości, dla nich dzieci to dzieci, bez względu na wiek. Ojcowie jeszcze aż tak się w wychowywanie nie angażują, zresztą poza domem mają inne sprawy, więc z mniejszym bólem znoszą rozłąkę – praktyka pokazuje, że najczęściej w związki dzieci wtrącają się te kobiety, które poza rodziną nie mają tak naprawdę nic, żadnej pracy, własnej pasji, przyjaciółek. Dlatego nie mogą znieść samodzielności dzieci i na wszelkie sposoby próbują udowodnić, że wciąż są ważne i potrzebne. Często kosztem związku tej najukochańszej osoby.
Nie zawsze jest to jednak perfidna próba pozbycia się rywala czy rywalki. Rodzice chcą dla swoich dzieci jak najlepiej, tyle że to dobro opacznie pojmują. Chcą je ochronić przed całym złem tego świata i jeśli widzą, że przedstawiony właśnie kandydat na małżonka daleki jest od ideału, próbują zapobiec – w swoim mniemaniu – nieuniknionej katastrofie. Nie chcąc przy tym zrozumieć, że dziecko może mieć zupełnie inną wizję swojego ideału. Tak matki, jak i ojcowie, forsują swoją wolę, bo sądzą, że to, co uszczęśliwiłoby ich, na sto procent uszczęśliwi także dzieci. A że często jest dokładnie odwrotnie, mamy pole do gorących konfliktów.
Temperaturę podkręca gra na uczuciach. W teorii wydaje się to takie łatwe, wystarczy szczera rozmowa, blablabla, dochodzimy do konsensusu, bo jesteśmy tacy dorośli i pragniemy szczęścia swoich bliskich. Ale ci, którzy mają za sobą podobne przeprawy, mogą tylko parsknąć śmiechem. Szczera rozmowa? Próba przedstawienia swoich racji? Oczywiście, nie jest to niemożliwe, ale rzadko kiedy udaje się za pierwszym podejściem. Zanim ogłosi się prawdziwe zawieszenie broni, trzeba setki razy wysłuchać płaczliwego ‘odtrącasz nas po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy?’ i tłumaczyć cierpliwie, że własne zdanie nie jest żadną złośliwością wymierzoną przeciwko rodzinie.
Być taki jak oni
Problem leży w stronniczości rodziny. Widzi ona wyłącznie swoje potrzeby i swoje interesy, rzadko zdobywa się na to, by spojrzeć na sprawę oczami drugiej strony. Ileż to razy nieszczęśliwie zakochani przyznawali po rozstaniu, że gdyby nie rodzina, jakoś dałoby się to uczucie skleić, ale w obliczu tego jadu, jaki sączył się do uszu, nie było czego zbierać. Albo odwrotnie, z winy rodziny tkwi się latami w beznadziejnym małżeństwie, bo dzieci, bo kredyt, bo co ludzie powiedzą, bo trzeba było myśleć wcześniej.
Szczególnie trudne są mariaże ‘mezaliansowe’, gdy partnerzy pochodzą z całkowicie odmiennych środowisk i wyznają kompletnie inne zasady. Nie wszyscy radzą sobie z takim wdziękiem jak „Dharma i Greg”, o nie, zazwyczaj nie ma zabawnych spinek, jest czysta wrogość, maskowana jedynie dobrymi manierami. Biedniejsza i gorzej wykształcona strona wiecznie słyszy, że w gumiakach wdarła się na salony, a nawet jak nie słyszy, to bez wątpienia wyczuwa to w gestach, tonie głosu, lodowatych uśmiechach. Przetrwać taki ostrzał nie jest łatwo i jeśli nie da się upiornej rodzinki przekonać do siebie, związek może zawisnąć na włosku i dojdzie do bardzo dramatycznych rozstrzygnięć.
Ale zdarza się, że chęć wkupienia się w łaski nieprzychylnej rodziny owocuje całkowitą przemianą czarnej owieczki. Tylko co z tego, że mamusia, tatuś i cała reszta drzewa genealogicznego z zachwytem przyklaskuje nowej wersji męża czy żony, jeśli nie zostało w niej nic z osoby, do której tak żywo zabiło serce. Tego kogoś pokochało się przecież właśnie za to, że miał w nosie tradycyjne zasady i pracę w banku, a teraz proszę, w naszym łóżku leży ktoś, kogo rodzina zawsze chciała nam wcisnąć. I tak przypodobanie się rodzinie ochłodziło żar małżeńskiej sypialni.
No to po co ta rodzina?
Czy wtrącanie się rodziny w związki jest czymś nagannym? Odruchowo odpowiadamy, że tak, w końcu jesteśmy dorosłe i mamy swój rozum. Cóż… z tym rozumem to bardzo różnie bywa. Byłoby pięknie, gdybyśmy zawsze oddawały swoje serce w dobre ręce, ale nierzadko bywa dokładnie odwrotnie, czego my, w miłosnym uniesieniu, nie chcemy zauważyć. Na dalszym etapach jest tak samo, nie zwracamy uwagi na skandaliczne zachowanie partnera i bronimy go, mimo ewidentnej winy. Rodzina stojąc z boku widzi jak na dłoni, że tkwimy w toksycznym bagnie i chce nas stamtąd wyciągnąć. I to już nie jest zwykłe wściubianie nosa w nieswoje sprawy.
Wiele dobrych rad, które tak strasznie irytują, jest podyktowanych dobrą wolą, i w sumie to złości nas nie tyle sama treść, co dodatkowy przekaz, jaki za nią idzie. Od rodziny poniekąd oczekujemy tego wtrącania, w końcu po to się tych bliskich ludzi ma, żeby nie dźwigać wszystkiego na jednych barkach. Trudno się jednak nie wkurzać, gdy wszyscy dookoła traktują nas jak dziecko i próbują siłą narzucić własną wizję, jako tą słuszniejszą. Odsiecz niby nadchodzi, ale z pretensjami, tonem wyższości, hasłami typu ‘a nie mówiłam’, zamiast szczerego współczucia i zrozumienia. A doświadczenie pokazuje, że dzieci znacznie chętniej dopuszczają do swojego życia tych rodziców, którzy doradzają, a nie narzucają. I nie obrażają się, gdy dzieci, mimo udzielonych rad, podążą własną drogą.
6 komentarzy
Nie da się całkowicie odciąć od środowiska w jakim się wychowało, coś nam wpojono, przekazano jakieś wartości i to potem ma jakieś swoje odzwierciedlenie w dorosłym życiu, pewnie, można z tym, co nam się nie podoba walczyć i to zmienić, wprowadzić coś swojego. Takie jest moje zdanie. Też nie chciałabym ,żeby ktoś mi się wtrącał do związku, czy życia. O radę czy pomoc można poprosić, albo przyjąć oferowaną pomoc, ale takie wtrącanie się i pouczanie, którego się nie chce, wściubianie nosa, narzucanie – mówię NIE.
Na pewno jest w tym jakaś racja, ale nie do końca.
A co w przypadku jeśli widzę że bratowa znęca się psychicznie nad bratem,chcę oseparować jego rodzinę i znajomych i zastąpić ją swoją, zeby on nie miał żadnego wsparcia….
Bardzo mądry artykuł, jakbym czytała o sobie
Moje dzieciństwo bardzo wpłynęło na życie dorosłe, dlatego uważam, że wychowanie jest bardzo ważnym czynnikiem kształtującym naszą osobowość.
Na pewno wpływa na nas też nie tyle rodzina, czy właśnie wzorce zachowań, jakie nam przekazała i które, nawet nieświadomie, przejęliśmy.