Skąd się bierze mania zdobywania?
Kim chcesz być? Zwycięzcą! Kim chcesz być? Zdobywcą! W naszym świecie wygrywanie i kolekcjonowanie trofeów to podstawa sukcesu. Musisz walczyć i być pierwszym na mecie, ale tak naprawdę po co? Oczywiście, że miło się sprawdzić i okazać lepszym od konkurencji, bardzo często jednak zdobywanie staje się celem samym w sobie, a pobudki niezupełnie są szlachetne.
To prawda, że od liczby i jakości zdobyczy zależy nasza pozycja w grupie, ale też często jest to wrażenie bardzo pozorne, a to, o co tak zaciekle walczymy, koniec końców okazuje się niewarte zachodu. Dlaczego więc nie potrafimy przestać?
Wiadomo, życie to walka
Rywalizację mamy we krwi. Bez niej niemożliwy byłby jakikolwiek rozwój, nie udałoby się przetrwać we wrogim środowisku. Myśl o zwycięstwie i związanej z nim nagrodzie napędza do działania i sprawia, że zamiast zadowalać się byle czym, przyłączamy się do wyścigu o laur dla najlepszego łowcy. Jest jednak problem z wyznaczaniem granic, z określeniem, o co naprawdę warto walczyć do utraty tchu, a kiedy mądrzej jest odpuścić.
I co ważniejsze – ze zrozumieniem, że nie da się wygrywać zawsze i wszędzie. Są bowiem rzeczy poza naszym zasięgiem, a przegrana bywa cenniejszą nauką niż zdobycie kolejnego punktu, nie wszyscy jednak chcą się z tym pogodzić i z każdym razem, gdy zdobycz wymyka się im z ręki, reagują bezproduktywną wściekłością. Ich życie staje się grą, w której nie ma miejsca na zwyczajność, a zwykłe sprawy postrzegane są jako porażka – tylko dlatego, że są takie zwykłe, normalne, codzienne.
Bo zwycięzca nie jest zwyczajny. Kto walczy, ten nie siedzi w „strefie komfortu”, nie zasłania się tanimi wymówkami, nie trzęsie gatkami ze strachu, widząc byka na swojej drodze. Ma mentalność prawdziwego wojownika, w starożytności pewnie byłby jednym z dzielnych 300 Spartan. Jest po prostu kimś wyjątkowym, pokonał resztę, okazał się na najlepszy. Świadomość tego to słodki miód na serce, bez względu na okoliczności, bo cieszy i wygrana na igrzyskach olimpijskich, i na osiedlowym turnieju futbolowym. Oczywiście, im wyższa ranga konkursu tym lepiej, ale mechanizm pozostaje ten sam – jesteś numerem jeden, zdobywasz to, o czym marzyli inni, przekonani, że są lepsi od ciebie.
Po trupach do celu
Nic dziwnego, że to kusi. Jeszcze bardziej kusi, gdy dochodzi do tego taka wojenno-maczystowska retoryka: dookoła wojna, ewentualnie nieprzyjazna dżungla, wrogowie są śmiertelni, a codzienne zmagania to krwawe batalie i bitwy. Musisz iść na pełne starcie, nie bać się bólu, a jeśli ci się uda, udowodnisz, że nie jesteś pipeczką. No, to jasne, nikt pipeczką być nie chce, każdy woli być graczem, zdobywcą, liderem. Stanąć na mecie i zacisnąć w górze dłonie w geście zwycięstwa. Wszystkie reflektory na ciebie, bo jesteś jasnym punktem na tle szarej masy.
Niestety, czasem przeradza się to w prawdziwą obsesję. Zdobyć trzeba wszystko co tylko jest do zdobycia, każda porażka to dramat, który doprowadza do szału. I nierzadko w tym bitewnym ferworze krzywdzi się niewinnych ludzi, którym brakuje brutalnej bezwzględności by stawić czoła nieugiętym przeciwnikom, lub to właśnie te niewinne ofiary od początku były celem zawodów.
W dążeniu do celu zatraca się zupełnie radość ze zdobywania upragnionej rzeczy. Siłą napędową jest nie zdrowa ambicja, a raczej strach, że bez kolejnego trofeum okażemy się nagle zupełnie bezwartościowi. Byle pierdoła staje się polem do zażartej rywalizacji, a niektórych tak to nakręca, że pozwalają sobie na najgorsze podłości, byle tylko nikt ich w pogoni za zdobyczą nie uprzedził – a co śmieszniejsze, często wcale im na owej nagrodzie nie zależy, chcą jedynie utrzeć reszcie nosa.
Nic się nie dzieje
Kult zwycięstwa wielu ludzi niepotrzebnie wbija w kompleksy, bo czują się oni nieudolni nie z powodu lenistwa czy zerowej ambicji, a jedynie dlatego, że są po prostu przeciętni, czyli tacy jak większość. Bo fakty są takie, że wielkich zdobywców jest garstka – co jest zresztą logiczne, bo gdyby wszyscy codziennie stawiali na podium i brali co swoje, w wygrywaniu nie byłoby niczego pociągającego.
Smutne jest jednak to, że całkiem udane, spokojne życie może być postrzegane jako porażka tylko dlatego, że chwile wiktorii są rzadkie i mało spektakularne. Smutniejsze tym bardziej, że na świecie nie brak ludzi, którzy by taką przeciętność wzięli z pocałowaniem ręki, widząc w niej więcej szczęścia i sukcesów niż w nieustannym zmaganiu się z przeciwnościami losu. Ale tu jest ten haczyk – zwyczajność nie robi wrażenia, nie pojawia się na nagłówkach, wręcz mówi się o kimś takim, że spoczął na laurach, choć niekoniecznie jest to zgodne z prawdą.
Może też właśnie dlatego raz poczynionych postanowień tak trudno dotrzymać, bo trwanie w czymś nie jest równie fascynujące jak jednorazowe akty zwycięstwa – kiedy dobiegasz do mety i słyszysz wiwaty na swoją cześć, rozpiera cię duma, ale gdy sobie spokojnie trenujesz, dzień w dzień, wykonując żmudne, wyczerpujące czynności, aplauzu nie ma. Sęk w tym, że bez mrówczej pracy i wielomiesięcznych, nudnych przygotowań rzadko kiedy można liczyć zwycięstwo, a jeszcze trudniej będzie na tym szczycie się utrzymać.
Codziennie coś nowego
Różnego rodzaju motywujące porady skupiają się często jedynie na doraźnych rozwiązaniach, i mało w nich konkretnej pomocy, za to dużo pustych haseł typu „zasługujesz na sukces, na bycie w pierwszej lidze”. Chwytliwe recepty brzmią przekonująco, ale tylko do momentu, kiedy trzeba się zabrać za prawdziwą pracę. A jeszcze mniej jest mowy o tym, co zrobić, gdy już się zdobędzie wymarzony cel – awans w pracy to dopiero początek drogi, a nie jej koniec.
Jak gdyby było zrozumiałe samo przez się, że raz zdobyte coś zostanie z nami już na zawsze, bo przecież zasłużyliśmy sobie, by znaleźć się dokładnie w tym miejscu. Nie wyszło? Idziemy dalej, szkoda czasu na nieudane projekty. Wiąże się to trochę ze współczesną kulturą jednorazówek – jeśli coś nie pasuje, wystarczy wymienić na nowe, to nawet bardziej ekscytujące, takie odkrywanie dziewiczych terytoriów. I stąd też biorą się kolejne rozczarowania – nowe wyzwania są stymulujące i poprawiają samopoczucie, ale brak czasem refleksji nad tym, czy są one w ogóle warte naszej uwagi.
Jest też trochę tak, że ilość staje się ważniejsza od jakości. I w wielu przypadkach bardzo dużą wagę przywiązuje się do prestiżu związanego z jakąś zdobyczą, a nie jej faktyczną wartością dla danego człowieka. Bo dlaczego trzeba zostać menadżerem, później dyrektorem i na koniec prezesem? To prawdziwe ambicje czy może oczekiwania rodziców, znajomych i opinii publicznej? Dlaczego ktoś musi mieć samochód lepszy od sąsiada? Co motywuje do biegania w kolejnych maratonach? Po co kolekcjonuje się drogie dzieła sztuki?
Zwycięstwem powinno być życie w zgodzie z własnymi pragnieniami, a nie zdobywanie szczytów wskazanych przez obcych ludzi, którzy uznali, że tylko odhaczenie konkretnych punktów z listy człowieka sukcesu daje prawo do mówienia o sobie jako kimś, komu w życiu wyszło.
Dla kogo wygrywasz?
Tym bardziej, że chwila chwały jest tak naprawdę bardzo krótka. W mgnieniu oka można stracić całe wcześniejsze zainteresowanie, bo nagle na horyzoncie pojawi się człowiek, który właśnie coś zdobył, a nowości nęcą. I wtedy też boleśnie można odczuć, jak nikłą wartość mają niektóre triumfy, postrzegane wcześniej jako stała przepustka do lepszego świata.
Zwycięstwo zwiększa pewność siebie, pomaga wznieść się na wyżyny własnych możliwości, tylko co z tego, skoro pamięć ludzka jest krótka, a zdobycz szybko przepadnie, jeśli nie wiemy, jak ją utrzymać przy sobie. Jest więc ryzyko, że tak się uzależnimy od aplauzu kapryśnej publiczności, że będziemy gonić za kolejnymi łupami bez względu na ich cenę, byle tylko nie wypaść z elity.
Co nie byłoby jeszcze takie złe, gdyby faktycznie chodziło tutaj przede wszystkim o naszą satysfakcję. A nie zawsze tak jest, bo często parcie do przodu jest wynikiem społecznego przymusu – zewsząd słychać, jaka to rutyna jest zła, choć stabilizacja nie musi być wcale równoznaczna z odpuszczaniem sobie. Bo co z tego, że koleżanki mają wyższe stanowiska, jeśli to obecne zajęcie gwarantuje pracę, o jakiej się marzyło? Dlaczego koniecznie trzeba wymienić mieszkanie na większe, choć potrzeby wcale się nie zmieniły? Skąd ten mus, by kupować coraz droższe gadżety, mimo że z ich możliwości nie korzysta się nawet w połowie?
Wielu z nas w ogóle nie pociąga trwałość, co jest dość zabawne biorąc pod uwagę fakt, że jako ludzie wyjątkowo mocno cenimy sobie stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Tyle że stabilizacja szybko się nudzi i po pewnym czasie przestaje się ją szanować, bardziej nęcą nowe wyzwania, choćby miały one ściągnąć nad głowę niebezpieczne chmury. Jest coś jeszcze – czasami stabilizacja oznacza, że przychodzimy na gotowe, a znacznie słodsze są własne zwycięstwa. Nie kontynuowanie dzieła poprzedników, lecz tworzenie czegoś swojego.
Drugi to pierwszy przegrany
Właśnie, swojego. W parciu do przodu uderza to bardzo mocno – skupienie niemal wyłącznie na sobie. Niby nic w tym złego, każdy powinien zadbać o własny interes, ale dobrze jest przy tym pamiętać, że jesteśmy częścią większej społeczności i nasze sukcesy, tak jak i porażki, zależą również od tego, jak otoczenie wygląda i co nam oferuje.
Trudno oczekiwać, że nagle wszyscy staną się altruistami, zresztą to nawet nie o to chodzi, ale warto dostrzec szerszy kontekst w swoim podboju świata. Przez manię zdobywania sami trochę utrudniamy sobie życie, uważając, że każdy ma od nowa wymyślać koło, a działanie w grupie dla dobra ogółu pachnie wiadomo jakim ustrojem i wiadomo jak się takie pomysły kończyły. Krótko mówiąc, jeśli jesteś prawdziwym twardzielem, musisz wszystko zdobyć sam, a nie czekać, że świat jakoś ci ułatwi drogę do sukcesu – co w praktyce czasem wręcz blokuje postęp, jako że każdy działa na własną rękę, tracąc energię na działania, które można byłoby rozdzielić na kilka różnych osób i tym sposobem szybciej dojść do celu i osiągnąć więcej.
To po części wina mentalności, że zwycięzca bierze wszystko. A to dość szkodliwe podejście, bo nie chodzi o to, by wręczać puchary za zajęcie 20 miejsca i mówić, że lider i spadkowicz z ligi to dokładnie takie same zespoły, ile by nie ogłaszać wstydliwej porażki jedynie dlatego, że zadanie wykonano w mniej niż w stu procentach. Wystarczy spojrzeć na świat sportu – o medalu decydują ułamki sekundy, milimetry, powiew wiatru w odpowiednim momencie, trudno zatem w takich okolicznościach mówić, że ktoś drugi, trzeci czy dziesiąty jest kompletnie bezwartościowym sportowcem i nic mu się nie udało.
Nie mówiąc już o tym, że takie podejście potrafi zabić kreatywność na innych polach. Człowiek nie jest w stanie wciąż i wciąż przekraczać siebie, zdobywać następne, coraz wyższe szczyty, musi się na coś zdecydować. Może więc lepiej byłoby czasami odpuścić sobie wygrywanie na każdym froncie, by z tym większą energią i zapałem poświęcić się sprawom, które autentycznie leżą na sercu?
Wygrać, a jednak przegrać
Wartościowanie celów ma sens, ponieważ sukces zawsze pociąga za sobą jakieś koszty, dlatego lepiej się upewnić, że nas na nie stać i nie będziemy tych wydatków w przyszłości żałować. Gwarancji oczywiście nigdy nie ma, lecz pewne kwestie są dość łatwe do oszacowania – sport profesjonalny to bolesne kontuzje, zawodowa kariera to ograniczony czas dla rodziny i przyjaciół, dochodowy układ z podejrzanymi osobnikami pociąga za sobą mało etyczne postępki.
Sęk w tym, że w naszym świecie system bazujący na ryzyku i nagrodach dla najlepszych jest na tyle pociągający, że nawet znając potencjalne zagrożenia, i tak wiele osób zdecyduje się na walkę o rzeczy, których wcale nie pragną, lecz właśnie dzięki nim możliwe będzie uzyskanie zupełnie innych korzyści.
Niekiedy pragnienie zwycięstwa jest tak silne, że nie zważa się na konsekwencje, przyzwyczajając otoczenie do nadludzkiego wysiłku ponad miarę – przedstawiając go jako normę, której można oczekiwać już zawsze. Taki ktoś daje z siebie zbyt wiele, stając się nie wielkim zdobywcą, lecz raczej desperatem, którego silniejsi od niego najpewniej wykorzystają bez skrupułów, wiedząc, że pewni ludzie dla laurowego wieńca są w stanie zaprzedać duszę, tak bardzo boją się wyjść na przeciętniaka bądź przegranego frajera.
Fałszywe przekonanie o potrzebie zdobywania pcha do dalszej walki, nawet gdy wcale nie ma się pewności, że jest o co, że to ma sens i przyniesie jakąkolwiek korzyść. Jest ciągłe parcie naprzód, choć gdyby się dobrze zastanowić, kilka przystanków wcześniej było wcale nie najgorzej. I tacy ludzie często stają się nie do zniesienia, z ich obsesją perfekcji, potrzebą ciągłej rywalizacji, traktowaniem ze śmiertelną powagą każdej partyjki scrabble, pokera, szachów czy przyjacielskiej gry w piłkę. Czy rzeczywiście ktoś szczerze lubi takich zwycięzców?
Zostaw komentarz