Slow food? Fast food? Nie! Fast slow food, czyli jak jeść zdrowo i nie zwariować
Gotować za bardzo nie umiem, a i z braku czasu najczęściej jestem zmuszona improwizować z tego, co akurat pod ręką, czyli w lodówce, zamrażalniku lub w kuchennej szafce. Choć nieskromnie wspomnę, że jednak są potrawy, które mi wychodzą. Do tego bezczelnie dodam, że poświęcanie potrawie więcej niż pół godziny stania przy garnku lub kuchennym blacie jest dla mnie zwykłą stratą czasu. Nie lubię. Lubię za to tracić go na to, co lubię.
Ale to jeszcze nie znaczy, że odgrzewam w mikrofali zafoliowaną chemię i nią faszeruję rodzinę. O nie! Gotuję w zgodzie z ideą slow food, ale w trybie bardzo, bardzo fast. Fast slow food.
Co to znaczy?
Po pierwsze, zdrowe, zdrowo przechowane, w połowie przygotowane składniki. Na przykład pokrojona w kostkę marchew i zielony groszek zmieszane i błyskawicznie, czyli na sypko, zamrożone – w tej postaci w sklepie kupione. Albo kalafior, albo brokuł, albo mix kalafior-brokuł-marchew. Albo mieszanka warzyw na zupę. Samych warzyw, bez przypraw i innych niepożądanych dodatków. Mrożenie to najlepszy sposób przechowywania, ponieważ nie pozbawia jedzenia składników odżywczych, minerałów i czego tam jeszcze nie wymyślono. Składniki są pokrojone, podzielone, poporcjowane. Czyste. Oszczędność czasu – jakieś 15 minut. Co najmniej.
Po powrocie z pracy o piątej – bezcenne.
Po drugie – puszki. Z pomidorami, z kukurydzą, z groszkiem, fasolką różnokolorową itp. – zawsze pod ręką. Uwaga: powinny być pasteryzowane bez konserwantów i należy szukać takiej informacji na etykiecie. Ratują w naprawdę kryzysowej sytuacji, bo na przykład na bazie pomidorów z puszki sos do spaghetti powstaje w pięć minut i jest zdrowy (!), ponieważ nie jest to gotowy z konserwantami oraz barwnikami sos ze słoika. Kukurydza i strączkowe plus jakikolwiek ryż, kasza lub makaron przelane rzepakowym olejem lub oliwą dają sycącą sałatkę. I tak dalej… Nie są zdrowsze od świeżych w sezonie, ale na pewno zdrowsze od świeżych poza sezonem, które pochodzą z drugiego końca świata i w związku z tym są naszpikowane chemią, aby przetrwały trudy podróży i w naszych sklepach wyglądały zachęcająco. Dlatego zimą wolę „zapuszkowane” pomidory zebrane ze słońca latem od świeżych wyhodowanych nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak.
Po trzecie, zachomikowane resztki. Zbieram plastikowe, prostokątne lub kwadratowe, różnej wielkości pudełka po lodach. Świetnie nadają się na chomikowanie w zamrażarce najróżniejszych resztek z obiadu. A to kawałek niezjedzonej pieczeni, a to wyciągnięte z rosołu mięso z kurczaka. Nawet przesmażona z przyprawami cebulka spod mięsa świetnie się mrozi, a wykorzystuję ją na przykład do ekspresowych zapiekanek, którym nadaje lepszy smak. Zamiast kalorycznej śmietany. Kawałki mięsa posiekane drobno są z kolei świetne do risotta lub sałatek.
Po czwarte, rozkładając się z gotowaniem czegoś czasochłonnego, zawsze robię więcej, niż potrzebuję. Wymaga to tylko nieznacznie więcej czasu niż zrobienie porcji na raz, a za to następny raz jest już całkiem bez pracy. Nie licząc rozmrożenia i podgrzania. Przykład? Pieczarki, które przesmażam na cebulce do gulaszu. Odkładam mniej więcej połowę i w ten sposób jestem o jeden obiad do przodu. A pieczarki nadają się do zapiekanki, do warzyw z patelni albo wprost na makaron lub ryż.
Powiecie, że takie ciągłe mrożenie, konserwowanie, korzystanie z półproduktów to nie to, że smak gorszy od świeżego, wreszcie, że praktyka ta stanowi kompletne wypaczenie szlachetnej idei slow food, która z założenia promuje niespieszne delektowanie się zarówno kupowaniem, jak i przyrządzaniem, a na końcu smakowaniem potraw w towarzystwie rodziny, znajomych i przyjaciół.
Czy idea slow food jest możliwa?
Zgoda. To piękny i ekologiczny sposób na życie. Chciałabym móc tak właśnie egzystować na co dzień. Po leniwym poranku wstać i niespiesznie pić kawę na tarasie, polewając w międzyczasie z konewki warzywa we własnym, wypielęgnowanym osobiście ogródku. Potem zarobić ciasto na swojski chleb na zakwasie. Coś przeczytać. Włączyć muzykę i przystąpić do gotowania obiadu. Delektować się chłodem wyjętych z ziemi młodych marchewek, rzodkiewek i kalarepek. Obmywać je delikatnie i, chrupiąc to jedną, to drugą, obierać, kroić i z namaszczeniem wrzucać do garnka lub na patelnię. Iść na spacer na pobliski ryneczek, odwiedzać znajomych sprzedawców, zamieniając z każdym kilka słów. Ugotować obiad z trzech dań… Zaraz, zaraz… Tylko która to już godzina? U mnie byłaby co najmniej piętnasta, ale co tam! Idźmy dalej, do wieczora daleko. A więc zakupy zrobione, obiad ugotowany. Czas zasiąść do niego z rodziną i spędzając przy stole co najmniej godzinę, rozmawiać, smakować, odpoczywać. Upiec chleb, który zdążył już wyrosnąć. Wypełnić dom jego obłędnym zapachem. Spędzić leniwe popołudnie z kawą i książką. Popatrzeć na drzewa.
Przygotować lemoniadę i lampiony na wieczorne spotkanie z przyjaciółmi pod chmurką. Grillować warzywa do północy. I tak dalej…
Podoba się Wam taka wizja? Mnie bardzo. Jednak w zwykłym świecie zwykłych ludzi w ten sposób nie wyglądają nawet wakacje. Chyba że nie macie dzieci, to wtedy ewentualnie wakacje możecie sobie tak urządzić. Lecz już każdy dzień roku poza urlopem będzie wymagał od Was dokonania wyboru. Wyboru, który ja na własny użytek określiłam: albo slow life, albo slow food. Pogodzenie tych dwóch idei w ich pierwotnym rozumieniu jest zwyczajną utopią. Ponieważ zwykle musimy wybierać między leniwym porankiem a zagonioną resztą dnia. Między czasem w kuchni a czasem z książką. Albo z dzieckiem. A tak naprawdę większość z nas powie, że i na takie wybory nie może sobie pozwolić, ponieważ cały dzień musi pokonać w prawdziwie sprinterskim tempie, aby nie zawaliła się chwiejna układanka z bardzo wielu elementów.
Zatem warto pomyśleć, co z kuszących założeń nieśpiesznego gotowania i życia da się wcielić w nasz sprint dnia codziennego. I jak to zrobić bez większych szkód na zdrowiu oraz wypaczeń tych chwalebnych idei. Ktoś może pomyśleć: chcę mieć więcej czasu, więc gotuję z gotowców. Ktoś taki długo zdrowo nie pożyje. A z kolei ktoś inny stwierdzi, że zdrowie jest najważniejsze, zatem będzie gotował ekologicznie i bez żadnych ułatwień. Temu także trudno wieszczyć długie zdrowie. Jeśli ma pracę, własne gospodarstwo domowe i dzieci, bardzo prędko upadnie ze zmęczenia, ponieważ wiele z tych czynności będzie musiał wykonywać, zarywając noce.
Sądzę, że nie warto się szarpać, tylko przyjrzeć się istniejącym zdrowym możliwościom. Nie napinać się na bycie idealnym. Odpuścić. Ponieważ według mnie to właśnie jest prawdziwy slow life. A nawet slow cooking. Po mojemu: fast slow food.
Zostaw komentarz