Związek z „rezerwowym” – czy warto mieć uczuciowy „plan B”?
Stary, oklepany numer z amerykańskich komedii: dwójka dobrych znajomych płci odmiennej postanawia, że jeśli żadne z nich do czterdziestki nie znajdzie miłości swojego życia, to oboje sfinalizują swoją przyjaźń przed ołtarzem. Takie małżeństwo z rozsądku – znamy się jak łyse konie, uczucia wielkiego może i nie ma, za to jest wzajemna sympatia i szacunek. Co może pójść źle? Lepszy taki związek niż żaden.
A poza światem filmu? Związki z rozsądku wcale nie są rzadkością, choć oczywiście nie wyglądają tak cukierkowo jak w kinie. A przede wszystkim – opierają się nie tyle na rozsądku, ile na wyrachowaniu. Tu nie ma związku z dobrym kumplem, lecz z kimś, kto wprawdzie nie jest taki zły, jednak do wymarzonego ideału sporo mu brakuje. Inaczej mówiąc, jest tylko dlatego, że nikt ciekawszy się nie trafił.
Szukamy ideału
Każdy ma jakieś oczekiwania względem partnera, co do wyglądu, zachowania, określonych cech charakteru, no i oczywiście żeby odwzajemniał nasze uczucia. Ale oczekiwania swoje, życie swoje. Nie wszystkim od razu udaje się trafić w dziesiątkę, a kiedy poszukiwania mocno przeciągają się w czasie, trzeba samemu kłaść się do łóżka i jadać kolacje w pojedynkę. Trochę słabo. Uruchamia się więc plan awaryjny, czyli kandydata drugiego wyboru.
Tacy „rezerwowi” są niezwykle praktyczni. Umilają czekanie na tego kogoś właściwego, a jeśli ów ktoś się nie pojawi, nie zostaje się z pustymi rękami. Są trochę z braku laku, ale swoje niedostatki rekompensują szczerym oddaniem. Przydają się, gdy singlowanie zaczyna nużyć, jak i wtedy, gdy w związku coś się sypie i przydałaby się jakaś przyjemna odskocznia. Pomagają odbudować się po rozstaniu. No po prostu dają to przyjemne poczucie, że nie wszystkie furtki zostały zamknięte i wciąż na tym łez padole są ludzie, dla których znaczy się wiele. Idealny plan B, na wypadek, gdyby sprawy z upatrzonym ideałem nie rozwinęły się zgodnie z życzeniami.
Brzmi niezbyt fajnie? Owszem, jednak to zjawisko bardzo powszechne. I co gorsza, zdaniem naukowców, całkowicie normalne – ludzie dbają w ten sposób o jak największy zysk (w tym ten genetyczny) dla siebie. Biorąc pod uwagę fakt, że na loterii wygrywa się rzadko, zwykle ma się jakiś plan awaryjny, i ze związkami jest dokładnie tak samo – lepszy rydz niż nic. Tym bardziej, że kontakty z „rezerwowym” nie odbierają przecież szansy na poznanie kogoś z tak zwanej wyższej ligi.
Z perspektywy osoby planującej to bez wątpienia bardzo wygodne rozwiązanie. Gorzej, gdy jest się tym wyjściem awaryjnym, często nieświadomym owej upokarzającej roli. Bo związki z opcją numer dwa nierzadko dają wrażenie serdecznej więzi – co prawda nie dopuszcza się tej osoby zbyt blisko siebie, ale jednocześnie ciągle daje się do zrozumienia, że to znajomość bardzo szczególna i kto wie, może kiedyś, może w innych okolicznościach, nic nie jest wykluczone.
Koło zapasowe
Ta otoczka „prawdziwości” jest w tym wszystkim najgorsza. Wydaje się, że największą tragedią jest miłość nieodwzajemniona, ale choć odrzucenie boli jak diabli, fałszywe poczucie bliskości może dobić jeszcze mocniej.
Kto widział „Holiday”, wie o czym mowa – bohaterka grana przez Kate Winslet jest beznadziejnie zakochana, co obiekt jej uczuć bezwzględnie wykorzystuje i mimo posiadania narzeczonej, nie daje Kate odejść, trzymając ją sobie w odwodzie, mamiąc czułymi słówkami. Jeden z głównych męskich bohaterów tego filmu jest zresztą w podobnej sytuacji – nie dość dobry, by oddać mu serce na sto procent, co się zmienia, gdy konkurent okazuje się dupkiem.
Tak właśnie hoduje się „rezerwowych”, karmiąc fałszywymi obietnicami i zwodząc na każdym kroku, a że opcją awaryjną jest osoba emocjonalnie zaangażowana, bez większego trudu da się takie gierki toczyć, wykorzystując czyjąś nadzieję i desperację. A tak się składa, że mnóstwo ludzi ma w swoim otoczeniu przynajmniej jedną osobę, na którą normalnie nie zwróciłoby się uwagi, za to ona wyraźnie miałaby chętkę na coś więcej. Więc na wszelki wypadek nie rzuca się stanowczej odmowy.
Podtrzymuje się kontakt, co dzisiaj jest wyjątkowo proste. Jakiś sms, komentarz na fejsie, sporadyczne telefony, czasem wspólna impreza. Lakonicznie, bez zobowiązań, jednak zawsze z podtekstem, że wiesz, taka fajna jesteś i co ja bym bez ciebie zrobił, z nikim tak fajnie się nie gada, twój facet będzie wielkim szczęściarzem, i inne w tym stylu.
Sygnały są w zasadzie całkiem czytelne, sęk w tym, że nie pada żadne „nie masz szans” albo „nic z tego nie będzie”. Wprost przeciwnie, obok znaków na „nie” występuje coś sugerującego, że może jednak temu komuś zależy. Głuchą ciszę od czasu do czasu przerywa zaproszenie na wspólne wyjście czy pogawędkę na Skype, robi się strasznie miło, niekiedy kończy się nawet jakimś romantycznym gestem. Lecz wystarczy, że na horyzoncie pojawia się ktoś bardziej interesujący, a następuje lekkie ochłodzenie. Do następnego zawodu, nudnego wieczoru, samotnego weekendu. Jedna strona dyktuje warunki, druga je spełnia.
Kim my dla siebie jesteśmy?
Znajomość „na wszelki wypadek” może nigdy nie wyjść poza ramy platonicznej przyjaźni, ale gdy główny plan spali na panewce, „rezerwowy” awansuje na głównego zawodnika. Przynajmniej na pozór tak to wygląda, jako że związek jest, a jakoby go nie było – pięknych słów pada sporo, tyle że nie idą za tym konkretne czyny.
On strasznie tęskni, ale przez miesiąc nie potrafi znaleźć wolnego wieczoru. Sporo o niej myślał przez cały dzień, jednak nie znalazł choćby minutki na szybki telefon. Myśli o wspólnym mieszkaniu, tyle że jeszcze nie jest na to gotowy. Oczywiście, że jest szczęśliwy i spełniony, lecz dziwnym trafem coś wciąż stoi na przeszkodzie, by posunąć znajomość krok do przodu, bardziej się zaangażować.
W przypadku kobiet ma to często związek z macierzyństwem – wiadomo, ciąży nie da się odkładać w nieskończoność, zatem gdy nie poznało się na czas tego jedynego, to trudno, będzie małżeństwo z rozsądku, ten przynajmniej nie zostawi, będzie się starał. Jest się razem, ale to wymuszone, bez iskry, z ciągłym poczuciem rozczarowania.
Bez względu na okoliczności, związek z partnerem zastępczym trudno nazwać udanym. Ktoś, kto uważa taki związek za przejściowy, dalej rozgląda się za lepszą partią. Jeśli może gdzieś wyjść sam, to bardzo chętnie. Urlop najlepiej w pojedynkę, żeby odpocząć. Wspólne wyjścia do kina, kawiarni czy na spacer to raczej z musu albo żeby ugrać coś dla siebie. Dużo rzeczy robi się osobno – inny krąg znajomych, własne absorbujące hobby, wieczory w swojej samotni. Tak, by ta osobista przestrzeń była jak największa, dzięki czemu rosną szanse na nowe, bardziej obiecujące znajomości.
Często w ogóle nie wiadomo, dokąd ten związek zmierza, co druga osoba tak naprawdę myśli i czuje, bo raz jest do rany przyłóż, by na drugi dzień przemienić się w bryłę lodu. I jeszcze ten strach, że gdy rozpocznie się poważną rozmowę, wytknie wady, postawi ultimatum, to związek pewnie rozsypie się w pył. Czy warto tak ryzykować? Wiele osób odpowie, że nie, bo ta namiastka wydaje się cenniejsza od spokoju ducha i rozstania na dobre.
Online to nie zdrada
Instytucja zapasowego kawalera i panny drugiego wyboru to bardzo stary wynalazek, dawniej po prostu trzeba się było mocniej natrudzić, by takie zainteresowanie „na wszelki wypadek” podtrzymać – nie było technologii ułatwiającej kontakt. Internet to zmienił i przy okazji pokazał, jak ogromna jest baza potencjalnych partnerów. A jak łatwo się dzisiaj w razie czego wykręcić! No kto na poważnie bierze gadki w sieci i sms-y? To nie randki!
Najnowsze badania pokazują, że większość młodych singli trzyma sobie przynajmniej jednego kandydata w odwodzie, przybywa też osób w związkach, które w ukryciu korespondują online z płcią przeciwną. Również wtedy, gdy aktualny związek jest satysfakcjonujący – te rozmowy są trochę jak oszczędności na czarną godzinę, może nigdy się nie przydadzą, ale nie zaszkodzi je mieć, gdyby w miłości jednak nie wyszło. Często w ogóle nie uważa się tego za zdradę, a wyrzuty sumienia są rzadkie, to przecież tylko niewinne pogawędki.
Znajomości podtrzymywane głównie online są zdradliwe i dlatego, że ma się wgląd w wiele szczegółów życia drugiej osoby – i przez to jeszcze bardziej się do niej przywiązuje. Bez komputera nie było wiadomo, co ktoś robi wieczorem i z kim wychodzi do knajpy, za to aktywność w sieci pozwala śledzić na bieżąco czyjeś poczynania, niemalże ustalić dokładny grafik tej osoby. O, proszę, cały tydzień nigdzie nie wychodził, trzeci z rzędu weekend spędza z kumplami, bez dziewczyny, znaczy znajomość z tamtą blondyną to nic poważnego. A może się kłócą? Łatwiej sobie wmówić, że własne szanse rosną.
Singlom łatwiej się szuka
Ten ogrom możliwości nie pozwala spojrzeć na „rezerwowego” łaskawszym okiem, że może zbyt surowo się go ocenia, bo i po co dopatrywać się ukrytych zalet w kimś, z kim od razu nie zaiskrzyło, jeśli dookoła roi się od ludzi bogatych w walory widoczne na pierwszy rzut oka. Jego wartość jeszcze bardziej spada, niemniej zostawia się go w kontaktach, na ostateczną ostateczność.
Gdy zaś do niej dochodzi, frustracja tylko się powiększa. Zapasowy partner ratuje przed samotnością, można sobie odpuścić na jakiś czas chodzenie na randki, co dla wielu jest stresujące, ale jednocześnie czuje się w środku, że to nie to. I mimo pozostania otwartym na nowe doświadczenia, bycie w związku jest pod tym względem ograniczające – siłą rzeczy ma się mniej czasu, trzeba więcej kombinować i kłamać, status „zajęty” jest dla wielu potencjalnych kandydatów po prostu odstraszający, a kto ten status ukrywa, naraża się na wpadkę i utratę zaufania. Posiadanie opcji rezerwowych jest więc rzeczywiście miłe dla ego, ale dla życia uczuciowego już niekoniecznie.
3 komentarze
Ja nie wiem czy to normalne… ale jak ktoś faktycznie nie jest szczęśliwy i wybiera taką drogę zamiast rozstanie to niech tak żyje… każdy z robi jak jemu wygodnie…
W ogóle tego nie rozumiem, zapasowy partner to nie zapasowy klucz…
Bardzo świetny artykuł. Nie sądziłam że w życiu tak jest. Mój partner nie potrafi być sam szukał osoby bo nie potrafi bez nikogo żyć. Tak samo o dziecku