Życie „Tymczasem” pułapką współczesnych trzydziestolatek? Recenzja nowej powieści Izabeli Sowy
Każda z nas ma inne priorytety i potrzeby. Mimo wielu różnic, natura kobieca bywa jednak przeraźliwie podobna – pragniemy poczucia bezpieczeństwa. Chcemy mniej się przejmować i bardziej żyć. Zapomnieć o przytłaczającym stresie, wyrzucić z głowy czarne wizje i zwiększyć poczucie satysfakcji. Nasze marzenia nie są przecież zachłanne, po prostu pragniemy ułożyć sobie życie w taki sposób, jak nam najbardziej to pasuje.
To uczciwe, prawda?
Przeżyć każdy dzień na własnych warunkach, nie oglądając się na durne konwenanse. I wydawać by się mogło, że każda z nas powinna mieć taką możliwość, bo na każdym kroku mówią nam, że możemy wszystko, że to proste, że wystarczy chcieć. I my w to wierzymy. A jak jest?
Często tak, jak przedstawia to Izabela Sowa w swojej nowej powieści „Tymczasem”.
Zamiast sielanki polegającej na realizacji idealnego planu, jest bolesna konfrontacja marzeń z rzeczywistością. Nadepnięcie na odcisk, którego jeszcze wczoraj nie było. Przejście na opcję – TYMCZASEM, zwaną przetrwaniem, przeczekaniem z prostego powodu – nie ma innego wyjścia. Emocjonalna prowizorka, która z natury tymczasowa trwa latami. Rozwiązania zastępcze, które pozornie mają dać nam szczęście, jednak tak naprawdę stają się kulą u nogi. Fałszywe obietnice i zbyt późne dorastanie…
Kredyt zaciągnięty po to, by móc wyprowadzić się z rodzinnego domu, w którym wszystko dusi. Zachłyśnięcie się pracą i własnymi pieniędzmi, prowadzące do wypalenia i zbyt wczesnego kryzysu. Jeden związek za drugim, bo żaden z kandydatów nie jest wystarczająco dobry. Zawieszenie w czasoprzestrzeni, w której przeszłość wydaje się prostsza, dlatego do niej tęsknimy, a przyszłość niepewna i mroczna i z tego powodu zbyt przerażająca.
Zamiast obiecanego szczęścia i spokoju, które nam się należy jak mało co, otrzymuje swoje „tymczasem”, wkradające się w naszą codzienność i śmiejące się nam w twarz. Każda jego twarz bywa bardziej dojmująca – kredyt wyższy od wartości nieruchomości, niesatysfakcjonująca, ale modna praca, której inni nam zazdroszczą, a której nie mamy odwagi zmienić, rodzina, z którą nie potrafimy rozmawiać, a gdy tracimy możliwość skontaktowania się z nią, dopiero uświadamiamy sobie, jak wielu rzeczy nie zdążyłyśmy powiedzieć.
Izabela Sowa tworzy słodko-gorzką powieść, która ma niezbyt zaskakującą fabułę. Jednak to nie ona ma tu pierwszorzędne znaczenie. Pod nią znajduje się przekaz niepokojąco bolesny, bliski każdej z nas.
Autorka niczym wprawna obserwatorka wyśmiewa pułapki współczesnej codzienności, spektakularnie maskowane poczucie niższej wartości, wszystkie te wabiki, na które się łapiemy masowo i bez kalkulacji – konsumpcjonizm, żądza pieniądza, wyścig szczurów, potrzeba pokazania się, coraz większe bagatelizowana siły tradycji i ślepe dążenie za modą. Robi to w ironiczny i dowcipny sposób, czasami trudny do uchwycenia.
Rozwiązania tymczasowe tworzą życie bohaterki powieści, w którym dominuje samotność przeplatana dążeniem do poszukiwania samej siebie. Pozornie wszystko jest w porządku, ale gdy spojrzymy bliżej, świat drży w posadach.
W gruncie rzeczy i nieoczekiwanie dla Monique, która żyła szybko, modnie, według współczesnego trendu- zaczyna się liczyć stabilizacja, powrót codziennie do tego samego domu, stałego partnera, podobnych obowiązków i zawsze zbyt krótkich przyjemności. Bez strachu o przyszłość, warunki spłaty kredytu, utratę pracy. Tylko tyle lub aż tyle.
Jednak jak to osiągnąć i tymczasem zamienić na bardziej trwałą perspektywę, która pozwala żyć „bardziej”? I dorosnąć….a właściwie dojrzeć? Da się?
2 komentarze
Bardzo lubię książki Izabeli Sowy i miałam ten zaszczyt, że to właśnie ona poleca moją powieść na okładce mojej książki 🙂
O, no widzisz, muszę koniecznie nadrobić zaległości w lekturze 😉